Autor: Robert Sieklucki
Budzi mnie ból. Nie moge ruszyć dłońmi. Jest noc nie wiem, która godzina, zegarek straciłem kilka dni temu. Wspinam się od pięciu dni samotnie na El Capitanie. Próbuje wedrzeć się na jego szczyt drogą Zenyatta Mondatta o trudnościach VI 5.8 A4(modern). Pozostawiłem juz za sobą około 400 metrów trudnego haczenia w tym kluczowy wyciąg – stare A5. Nie mogę zasnąć z powodu dłoni, które są jakby nie moje. Jedynym dowodem na to, że ciągle należą do mnie jest ból umiejscowiony na końcu przedramion. Leżę i rozmyślam. Rozmyślam o tym co mnie przywiodło w tę ścianę, o wszelkich wirach i zakrętach mojego życia, a przez to wszystko przebija się ból. Czy tego właśnie chciałem? Mówiłem ciągle, że idę w ścianę żeby dostać w dupę. Ale czy wiedziałem, że aż tak? Znam swoje możliwości i ciągle z każdym osadzonym punktem, z każdym krokiem w aluminiowym szczeblu odkrywam nowe. Każda pokonana długość liny uczy mnie wspinania od nowa, daje mi znaki, że ciągle jeszcze jest dużo do nauczenia.
Niezgrabnymi ruchami przedzieram sie poprzez namiot od portaledge’a do haulbaga i wyciągam apteczkę. Wśrodku jest moje zbawienie – środki przeciwbólowe. Zażywam dwa i wracam do śpiwora. Z pojemniczkiem na tabletki przeciwbólowe już nie rozstanę się aż do ostatniego dnia w ścianie.
Wracam myślami do poprzednich dni, wybór drogi, zbieranie informacji i pierwszy dzień wspinania. Na dole stoi Tomek Bender i obserwuje moje poczynania – Stary wierzę w ciebie. Mogę spokojnie cię tu zostawić, dasz sobie radę. To były jego ostatnie słowa zanim oddalił się żlebem w dół do szosy. Kończę drugi wyciąg i wyciągam zegarek, chwila nieuwagi i pozostaje on już tylko wspomnieniem. Cholera, pierwsza ofiara. Przypominam sobie opis próby solowego przejścia drogi przez Erica Commera zamieszczony w internecie. Podczas tego przejścia pierwszą ofiarą solisty były jego okulary, a ostatnią lot zakończony poważnym zranieniem. Przypominam sobie Jacka Czyża, ktory równiez miał na tej drodze dużo nieprzyjemnych przygód, ale jemu po dziesięciu dniach udalo się wyjść cało ze ściany. Ignoruję ten pierwszy znak i przygotowuję się do pierwszego samotnego biwaku. Kleyff w sluchawkach nastraja mnie cudownie i nie myśle juz o stracie. Zasypiam pelen nadzieji.
Jak ja bym chciał zasnąć tak niewinnie jak pierwszego dnia. Powoli pigułki zaczynają działać ale to nie znaczy że sen przyjdzie szybko.
Przed oczami mam teraz inny dzień. „Nine O’clock roof” – ósmy wyciąg. Poprzedniego dnia zrobiłem trzy wyciągi, ale, mimo wszystko obudziłem się w nienajlepszym nastroju. Czwarty dzień wspinaczki. Plan jest prosty zrobić dwa wyciągi i założyć biwak pod kluczowym wyciągiem. Od samego początku wyciąg wydal mi się jakiś nienaturalnie trudny. Każdy nastepny punkt wydawał mi sie tak niepewny jakby to bylo A5. W rzeczywistości była to tylko moja zmęczona wyobraźnia. Większość wielkościanowych wspinaczy mówi to samo – najtrudniejszy jest trzeci, czwarty dzień, później już jakoś idzie. Wyciąg skończylem, ale robiłem go tak długo, że byłem już na skraju wytrzymałości nerwowej, a tu nie ma odpoczynku. Trzeba jeszcze wciągnąć cały dobytek, wyczyścić wyciąg, zlikwidować dolne stanowisko i dotrzeć z powrotem na górne i tak bez końca, bo woda i jedzenie wyliczone. Jeżeli zostanę w ścianie choć dzień dłużej nie będę miał co pić i jeść. Przyjąłem technikę czyszczenia w zjeździe – pierwszy błąd- trawers pod okapem powinien mnie zmusić do myślenia. Bałem się wahadeł, więc linę na której zjeżdżałem miałem przez cały czas maksymalnie napiętą, a jednocześnie dociągalem sie liną idącą przez przeloty do dolnego stanowiska – drugi błąd. Nagle jakiś przebłysk myśli i spojrzałem do góry, ale już było za późno. Wskutek moich nie przemyślanych działań, niczym niezabezpieczona lina została bezlitośnie potraktowana przez prawą krawędź okapu. Poraz drugi podczas mojej wspinaczki ujrzałem biały rdzeń liny (poprzednim razem było to na Get Whacked w Tatrach.)
Pierwsza myśl,- mam już dosyć, zostaję tu gdzie jestem, przykuję sie do ściany i będę wzywał pomocy.
Chwila wewnętrznej dyskusji i jednak odchodzę od tej myśli. Wypuszczam maksymalnie dużo liny, tak żeby zwisała swobodnie nie dotykając krawędzi i próbuję ocenić uszkodzenie. Widzę , że koszulka jest w strzepach i rdzeń jest również uszkodzony, ale nie wiem w jakim stopniu. Zabezpieczając się dodatkowym węzłem decyduje się na dalsze czyszczenie wyciągu, ale hacząc w dół bez zbytniego obciążania liny z góry. Z sercem gdzieś daleko poza piersią udaje mi się dotrzeć do stanowiska. Na razie jestem bezpieczny. Co dalej? Chłodna kalkulacja, różne scenariusze, przeliczanie szans na przeżycie w jednym kawałku. Wyłaniają się w końcu dwie możliwości. Pierwsza – lina na sztywno przywiązana do obydwu stanowisk i „małpuję” zabezpieczając się dodatkowym węzłem, po dojściu do stanowiska ponowny zjazd na nowej linie i odzyskanie uszkodzonej liny. Druga opcja zakładała bezpośrednie „małpowanie” tak jakby nic się nie stało. W pierwszym przypadku przy przerwaniu liny grozi mi olbrzymi lot o współczynniku 2 i niewątpliwe przywalenie w ścianę czyli wątpliwe szanse na ocalenie zdrowia. W drugim przypadku przy przerwaniu liny po swobodnym 300 metrowym locie ląduję martwy u podstawy ściany. Jakąś decyzję trzeba jednak podjąć. Zawsze powtarzałem sobie, że boję się kalectwa lub powolnego umierania. Lepiej zrobić to szybko. Albo białe albo czarne. Wypinam się ze stanowiska, zamykam oczy i szybuję w przestrzeń i ciszę. Otwieram oczy. Wciąż wiszę na linie ponad doliną. Oddycham chwilę głeboko i zaczynam przesuwać „małpy” do góry. Z każdym kolejnym ruchem czuję się coraz pewniej. Lina juz nie dotyka do ściany, a każdy splot rdzenia jest przecież w stanie utrzymać słonia. Docieram do stanowiska. Kolejny raz udało się. Ile razy jeszcze mi się uda? Zmęczony i zestresowany rozkładam portaledge, kładę się palę papierosa i nie myślę. Brak jakiejkolwiek myśli jest cudowny. Nagle wyrywam sie z odrętwienia. Muszę dokończyć rozkładanie biwaku i coś zjeść, pomimo, że nie odczuwam takiej potrzeby, to wiem , że jeżeli nie będę jadł to opadnę z sił. Nikt za mnie nic nie zrobi, nikt mnie do niczego nie zmusi. Podczas solowego wspinania sam musisz narzucać sobie reżim, organizować się by móc przeżyć kolejny dzień i pokonać kolejne metry w ścianie.
Niebo nad Cathedrals rozjaśnia się. Niedługo wstanie słońce i rozpocznie się kolejny (to już szósty) dzień wspinania w samotności. Nagle niesamowity dżwięk przerywa ciszę. Na tle „Nosa” pojawiają cztery sylwetki base jumperów patrzę jak rozwijają się ich spadochrony i ląduja bezpiecznie w dolinie. Jak ja im zazdroszczę. W ciągu sekund pokonują całą ścianę i są już bezpieczni, a ja wciąż tkwię tutaj uwięziony bez możliwości odwrotu. Jeszcze tylko trzy dni, pocieszam się poruszając zdrętwiałymi palcami u rąk.
Kalendarium:
- 15.12.1999 1 w A3/4-, 2 w A3 zgubienie zegarka;
- 16.12.1999 3 w A3/4-, 4 w A3 / 5.6;
- 17.12.1999 5 w A3/4- (ok 15 m na hookach)/5.8 2x A0, 6 w A3, 7 wA3+ LIGHTNING BOLT ROOFS gniazdo nietoperzy w rysie nad okapem, biwak na 6 st. po wyczyszczeniu 7 w;
- 18.12.1999 8 w A3+ NINE O’CLOCK ROOF przecięcie liny podczas czyszczenia;
- 19.12.1999 9 w A2, 10 w A4 zgubienie słuchawek od walkmana;
- 20.12.1999 11 w A3, 12 w A3+/4 biwak ok 8 metrów poniżej stanowiska ze względu na połogą płytę;
- 21.12.1999 13 w A3, 14 w C3/A2;
- 22.12.1999 15 w A3 / 5.6, 16 w 5.7 później dojście do East Ledges, trzy zjazdy i o 21.30 Camp4.
Grudzień 1999