Autor: Robert Sieklucki
Poniedziałek 24-11
Leżę na łóżku z połamanymi rękami ( prawa jest trochę sprawniejsza), złamaną nogą i poobijanym ciałem. Każdy ruch sprawia mi dużą trudność, chociaż jest dużo lepiej niż dwa tygodnie temu.
Chciałbym napisać o tak wielu rzeczach, że nie wiem od czego zacząć. Myśli moje wciąż skaczą, odbijają się jedna od drugiej, wytracając swoją pierwotną energię gasną by po chwili rozbłysnąć na nowo w zupełnie innym miejscu mojej głowy.
Piątek 7-11
Godzina 1445. – Cześć pracy, miłego weekendu. Wychodzę radosny z pracy, wszystko już jest załatwione i dopięte na ostatni guzik. Jadę do Arco. Samochód pożyczony z roboty stoi na parkingu, w środku niecierpliwie czeka na rozpakowanie plecak i namiot. Wsiadam i ruszam. Czuję jak razem z silnikiem samochodu coś gra mi we wnętrznościach. Jadę do Arco. Al. Zieleniecka – wsiada Kicia ze swoim plecakiem. Widzę że jest tak samo podniecony jak ja. Jedziemy do Arco. Szybkie powitanie: – Wsiadaj , musimy jak najszybciej wyjechać z tego pierdolonego miasta. Teraz pół godziny stania w korkach, ale o umówionej godzinie jesteśmy pod dworcem Ochota. Kicia idzie szukać Pawła, Łukasza i Moniki. Ja zostaję w samochodzie i delektuję się podnieceniem jakie mnie ogarnęło. Jedziemy do Arco.
– Cześć kurwa – wita się ze mną przybyła trójka. Szybko pakujemy plecaki do samochodu i ruszamy, znowu korek. W końcu udaje nam się wyrwać z kochanej stolicy. Jeszcze tylko zahaczymy o Łódź i jedziemy prosto do Arco. – Ale się wleczemy – Chujową drogę żeś wybrał. – Trzeba było jechać katowicką. Zaciskam zęby. Już nawet nie chce mi się z nimi dyskutować, korek pod Sochaczewem daje nam nieźle w kość. Wjeżdżamy do Łodzi – Nareszcie.
Okazuje się że z Łodzi jadą tylko dwie osoby : Szuflada i Adam. Nagle atmosfera staje się bardzo duszna. Pierwszy problem – Którędy jedziemy? – Jak to którędy ? Na Wrocław.
– Ale my chcemy się dostać na katowicką. – To ja nie jadę! Szuflada zbiera swoje graty i chce wysiadać. – Jacek nie wygłupiaj się, pojedziemy przez Czechy i Wiedeń. Mamy już opłacone autostrady. Szuflada po krótkiej chwili siada na swoim miejscu, wtulony w kąt i obrażony na cały świat. Sytuacja trochę niepewna, nikt z warszawiaków nie ma pojęcia jak wyjechać z Łodzi. Po przestudiowaniu bardzo schematycznego planu miasta decyduję się ruszyć z myślą, że jakoś damy sobie radę „bez łaski”. – Skręć w prawo. Nie wierzę własnym uszom, Szuflada zdecydował się jednak na współpracę, ale mimo to już do końca drogi nie będzie się zachowywał swobodnie, jak to miał w zwyczaju.
– Kurwa, czy ci ludzie nigdy nie śpią?! Jest około 2 w nocy, jedziemy przez Wiedeń, na ulicach ruch jak w dzień. Łukasz zaczyna się trochę denerwować bo nie jesteśmy pewni czy dobrze jedziemy. – Cicho! Teraz już wiem gdzie jesteśmy. Już nie zabłądzę. Chwilę później mijamy nasz wjazd na autostradę – Teraz już nie zabłądzę. Słychać z tyłu ironiczny szept obrażonego członka naszej ekipy.
Świt zastaje nas już we Włoszech. Mimo zmęczenia i niewyspania głowy nam obracają się na wszystkie strony, dookoła TAAKIE skały – To rzęchy. Padło od strony bardziej światowych wspinaczy. Ale nas zachwycają te rzęchy wielkości Zamarłej. „Stali bywalcy” Arco zaczynają się uśmiechać pod nosem – Jak zobaczycie Colodri z bliska, to wam szczeny opadną. Jak na razie ta osławiona ściana nie przedstawia się imponująco, zwłaszcza że w oddali rysują się dużo większe „górki”.
Jesteśmy w Arco. Dojechaliśmy na camping, pierwszy oczywiście okazał się za drogi, więc pojechaliśmy na drugi trochę bardziej oddalony ale dużo tańszy. Nagle pojawił się drugi problem: nasi koledzy z Łodzi nie bardzo wiedzą czy nocować na campingu czy w krzakach. Stoimy więc jak kołki w polu i próbujemy przekonać naszych towarzyszy aby przestali robić z siebie i z nas idiotów. Moje wkurwienie sięga zenitu. Po chwili Szuflada jest zdecydowany na nocowanie w ludzkich warunkach. Adam w dalszym ciągu przelicza liry na złotówki w różne strony i ile szpeju mógłby za to kupić. Na szczęście dochodzimy do porozumienia i z uśmiechem możemy podać paszporty recepcjoniście, który przyglądał nam się z rozbawieniem od początku naszej dyskusji.
Rozstawiamy nasze namioty, coś przekąszamy i… ruszamy łoić – po to tu przyjechaliśmy. Nikomu nie przeszkadza to, że jesteśmy maksymalnie zjebani po prawie 20 godzinnej podróży.
– Gaje oliwne… Z rozmarzeniem odezwał się Paweł, gdy pięliśmy się samochodem ku najbliższej grupie skał. Prawie wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Jesteśmy już pod skałami: – To co? Na rozgrzewkę jakieś 5c. Nikt nie protestuje, w końcu tylko dwójka spośród nas może coś powiedzieć na temat wspinania na „Łeście”. No i zaczęliśmy nasze „łojenie”. Po paru ruchach miny powoli nam rzedną – Kurwa, to wcale nie jest łatwe! Pojawia się coraz więcej komentarzy na temat tych, którzy wymyślili przelicznik pomiędzy skalą francuską a naszą poczciwą – Kurtyki. Okazuje się że nie jesteśmy w stanie zrobić więcej niż 6a. Nikt nie bierze pod uwagę naszego zmęczenia podróżą, braku oswojenia z nową skała, każdy chce łoić tak jak w Polsce, poza tym… „łestmeni” patrzą. Powoli napięcie dosięga szczytu i czara goryczy się przepełnia. – Gdzie jest kurwa mój zegarek!? – Dlaczego się nie przyznałeś że go wziąłeś?! – Jesteś zwykłym złodziejem! – Zaraz ci przypierdolę !
– Jak jesteś taki odważny, to mi przypierdol! – Nie boję się ciebi !- Jesteście złodziejami!
– Uspokójcie się! – Od początku mnie wkurwiał! -Zaraz mu dojebię! Słowa, których już nie można cofnąć wylatują z ust jak pociski z karabinu maszynowego, lecz godzą one nie tylko w tych, którzy strzelają do siebie. Nagle odechciało mi się wspinania i całego wyjazdu do Arco. A to dopiero pierwszy dzień. Niestety podział już został dokonany, teraz są oni i my, a ja pośrodku jako łącznik pomiędzy dwoma wrogimi obozami. – Powiedz mu żeby się odpierdolił. – Jemu też powiedz żeby się odpierdolił. Kurwa co ja tu robię. Powspinaliśmy się jeszcze trochę ale atmosfera zmieniła się, jakby ktoś puścił śmierdzącego bąka, który nie chce odlecieć.
Wieczorem, to co wieczorem… wino, plany na następny dzień, dyskusje psychologiczne, a może bardziej psychiczne. Wszystko powoli rozmywa się w bełkot i radosną nieświadomość.
Niedziela 9-11
Leje od rana. Myśleliśmy, że się zanudzimy ale nic z tego, trzeba ratować się przed powodzią. Niektórzy przestawiają namioty, inni zabawiają się pracami melioracyjnymi. Udało się i widmo odpłynięcia zostało odsunięte. Coś jednak musimy ze sobą zrobić. Jest niedziela wszystko pozamykane, nawet nie ma gdzie kupić wina. Kicia decyduje się na Boulder-room, Łodzianie udają się na wycieczkę pod Colodri, pozostała czwórka wyrusza na wycieczkę samochodem do Torbole w poszukiwaniu jakiegoś otwartego sklepu. Objeżdżamy Lago di Garda prawie dookoła. Łukasz pokazuje nam drogi wspinaczkowe startujące prosto z wody. Zatrzymujemy się na dłużej pod drogą „Tony il telefonista” (czy jakoś tak) Pod ścianą kilka zdjęć w ramkach i daty. Zakończyli tu życie ludzie w różnym wieku, młodzi i starsi, ale nas to jakoś nie dotyczy, my jesteśmy wciąż silni i zdrowi, chociaż kto wie jak długo. – A może by tak coś przeżywcować? Rzucam do Pawła i zaczynam się przymierzać wśród strug deszczu do jakiejś 50 metrowej rysy. – Nie wygłupiaj się. Przypominam sobie zdjęcia pod skałą, to nie jest mądry pomysł i odchodzę od interesującej ryski. Wsiadamy do samochodu i wracamy do Arco, aby spędzić wieczór w jakiejś knajpce. Zamawiamy z Pawłem lody i piwo. Łukasz z Moniką poszli na pizzę ale po chwili dołączyli do nas, zamówili lody i nie wiem czy na skutek pomyłek językowych, czy też było to zamierzone Łukasz zamówił po pół litra wina białego i czerwonego – zaczyna się nieźle. Po jakimś czasie rozweseleni opuściliśmy lokal i udaliśmy się do naszego miejsca pobytu.
– Mówię wam, ale ekstra bulderownia. Kicia zafascynowany opowiada nam o swoich przeżyciach w „boulder-room” – Ale palce to masz jak „jumbojety”. Wesoło stwierdził Paweł – To nic, ale jakie „dupy” tam się wspinały. Ja sam, a ich osiem. – Nie przyniosłeś stamtąd żadnych chwytów? – No co ty? Żartowaliśmy sobie tak przez chwilę, ale odezwał się zew natury. Godzina była wczesna, a my byliśmy bez żadnego zaplecza alkoholowego. Kicia zadeklarował się że coś załatwi i pomknął w stronę recepcji. Nie mieliśmy nawet czasu na rozpoczęcie jakiejś „poważnej” dysputy, gdy pojawił się uśmiechnięty Kicia z naręczem butelek – Więcej nie dałem rady przynieść. Rozpoczęliśmy uspokajanie naszych starganych przez życie i otaczający nas świat nerwów. Prawie cały wieczór spędziliśmy na przekonywaniu Łukasza o słuszności naszych jutrzejszych planów. – Przyjechaliśmy tu aby powspinać się na jakiejś fajnej ścianie, kilka wyciągów, przygoda te sprawy. Ostatecznie Łukasz dał się przekonać i zadecydował, że jutro zaatakujemy Colodri. Nie byliśmy pewni czy nasze umiejętności są wystarczające na pokonanie tej ściany, ale zgodziliśmy się. W międzyczasie ktoś doniósł – Przyjechała mistrzyni. W tym samym czasie zniknął nam z pola widzenia Paweł. Jak się później okazało zajęty był przeganianiem mistrzyni z kibla męskiego do damskiego lub odwrotnie, sam zainteresowany nie był w stanie nam tego wyjaśnić dokładnie. Impreza trwała dalej.
Poniedziałek 10-11-97
– Pobudka, łoić. Jakiś niezidentyfikowany głos dociera pod moją czaszkę. No tak, deszcz nie pada, trzeba iść się wspinać. – Kicia ,wstawaj. Powoli wypełzam z namiotu, rzeczywiście pogoda zapowiada się pięknie. Wyszedłem z namiotu, rzut oka na baterię butelek i już wiem dlaczego pozostali członkowie ekipy w dalszym ciągu zalegają w śpiworach. Łodzianie, którzy nie uczestniczyli w „wieczornych Polaków rozmowach” poruszają się sprawnie i szybko, już są po śniadaniu i w trakcie szpejenia. Przez chwilę patrzę na nich i nie bardzo wiem co robią. Dopiero później uświadamiam sobie, że z campingu pod ścianę jest 5 minut drogi; wszyscy, którzy idą wspinać się na Colodri szpeją się w obozie i wyruszają „na lekko”. – Cześć, już idziecie? – Tak, nie ma co zwlekać. – Co chcecie robić? – Somadossi. Zmartwiłem się, bo to był plan Łukasza i mój, a przecież nie będziemy się pakować dwoma zespołami na tę samą drogę. Trudno, Łukasz wymyśli coś innego. – No wstawajcie, musimy się pospieszyć. Poganiam wciąż pozostającą w namiotach kompanię.
Stoimy z Łukaszem i Moniką na jezdni przed campingiem i czekamy na Kicię i Pawła. Czas czekania dłuży nam się niemiłosiernie i niewspółmiernie do czasu rzeczywistego. Dodatkowo denerwującym faktem jest to że Łodzianie już łoją, a my stoimy w pełnym rynsztunku i patrzymy się na piękną ścianę Colodrii. Ciągle tylko patrzymy zamiast już tam być i naciągać swoje mięśnie oraz ścięgna do granic ludzkich możliwości. Nareszcie nadchodzą.
– Może wolniej co? – Przecież wcale nam się nie spieszy. Mamy kupę czasu. – Co się wściekacie? Już jesteśmy. – Dobra chodźmy. Ruszyliśmy spacerkiem po asfalcie pod ścianę. W pewnym momencie Łukasz zatrzymał się – Barbara zaczyna się tutaj, podejdziecie tą ścieżką pod start drogi. Paweł i Kicia odłączyli się od nas i poszli zaaferowani tym co ich czeka. My ruszyliśmy dalej, po drodze minęliśmy stary kościółek z białą dzwonnicą i pomnik ku czci poległych. Weszliśmy w jakieś zarośla. Nagle Łukasz stanął – To tutaj. – Gdzie? zapytałem autentycznie zdziwiony, bo staliśmy pośrodku krzaczorów, ale przypatrując się uważnie zobaczyłem pomiędzy nimi bielejący wapień. – Pierwszy wyciąg ja poprowadzę, jest dosyć skomplikowany, łażenie po trawach itp. – Nie ma sprawy. Zgodziłem się szybko, nie miałem nawet pomysłu jak można wystartować z tych chaszczy i gdzie iść. Łukasz związał się liną. – Możesz iść. – odezwałem się do niego, – Idę. I rzeczywiście poszedł. Wystartował i czepiając się traw podążał jakimś dziwnym trawersem. Po chwili zniknął mi z oczu i czekałem tylko na hasło, kiedy będę mógł podążyć w jego ślady. Pierwszy wyciąg to było rzeczywiście rzężenie w trawach, drugi był trochę lepszy, ale prawdziwe wspinanie zaczynało się na trzecim wyciągu. Łukasz wspinał się swoim tempem, a ja z każdą minutą coraz bardziej odczuwałem pragnienie wywołane, czy to dzisiejszym wysiłkiem, czy też wczorajszą zabawą. Patrzę do góry na partnera. Pojawia się na chwilę by za moment zniknąć za jakimś załomem.- Mam auto!
…- Możesz iść! Likwiduję swoje stanowisko i wyruszam w pogoń za Łukaszem. Staram się iść szybko, ale wspinaczka nie jest łatwa. Pokonuję jednak kolejny wyciąg i dochodzę do Łukasza, który wisi wpięty do stanowiska. Nie bardzo jest miejsce na to aby zawisnąć obok niego. Ponad nami główny problem na drodze – kawał solidnej przewieszki.
– Ja poprowadzę. Mówi Łukasz. Zgadzam się (kurwa, jaki ja jestem zgodny) mimo, że teraz była moja kolej, ale wiem, że z Łukaszem nie należy dyskutować, a poza tym to on jest bardziej doświadczonym wspinaczem ode mnie.
– Idę. – Idź. Patrzę jak człowiek, który przed chwilą wisiał obok mnie rozpoczyna jakiś dziwny taniec, w którym każdy jego ruch przeczy powszechnie uznanym prawom ciążenia. W dole pod nami widzę miasteczko i basen. Jak ja bym chciał teraz zanurzyć się w chłodnej wodzie. Coś dziwnego zaczyna się dziać z wodą w basenie, zdaję sobie sprawę z tego, że dookoła nas pada deszcz, ale my jesteśmy bezpieczni ponad nami rozciągają się przewieszki i okapy, nie spada na nas ani kropla deszczu.
– Kurwa! Nie dam rady, „azeruję”! Słyszę z góry. Szkoda że nie dał mi spróbować tylko podjął od razu taką decyzję. No cóż, przynajmniej mogłem sobie pozwolić na komfort „azerowania” jako drugi i nikt nie miał mi tego za złe. Jeszcze jeden wyciąg, prowadzę go już bez ambicji sportowych i pozwalam sobie nawet na odpoczynek w przelocie. Dochodzę do drzewa zakładam ostatnie stanowisko i ściągam linę. Łukasz dochodzi do mnie. Uścisk dłoni – Dzięki. Rozwiązujemy się. – Szkoda że nie udało się tego zrobić czysto, może następnym razem. Schodzimy via ferratą do podstawy ściany. Na dole radość, Monika przyniosła butelkę… z wodą, opróżniamy prawie całą w tempie błyskawicznym, ja zapalam papierosa. – To co może jeszcze coś krótkiego na koniec?
– Nie ma sprawy, wypadało by coś jeszcze zrobić. Odpoczywamy jeszcze trochę i ruszamy znowu do góry. Najpierw musimy podejść pod drogę, która startuje mniej więcej 100 metrów od podstawy ściany. Startujemy via ferratą, ale po chwili postanawiam sobie trochę skrócić podejście i opuszczam via ferratę. Początek jest łatwy, niestety nagle stwierdzam, że wszystko czego usiłuję się chwycić to ruszające się kamienie i kępy traw. Powoli tracę panowanie, co ja tu kurwa robię, widzę nad sobą trochę po prawej stronie Łukasza. – Łukasz, chyba się wpierdoliłem! Łukasz odwraca się do mnie, ale chyba nie zrozumiał. Chcę do niego krzyknąć głośniej, niech się cofnie i rzuci mi linę. Spostrzegam przed sobą stalową linkę, łapię ją i delikatnie obciążam, lekko szarpię, trzyma. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to resztka po naprawie via ferraty, prawdopodobnie nigdzie nie zamocowana, ale wbrew zdrowemu rozsądkowi podciągam się na niej. Wytrzymała. Za chwilę próbuję tej samej sztuczki jeszcze raz i… ze zdziwieniem widzę samego siebie jak odrywam się od ściany i lecę plecami w czeluść. Nagle zamykają się nade mną gałęzie drzew. Znów widzę wszystko swoimi oczami. Po chwili czuję potworny ból, chyba spadłem, patrzę na swoją dziwnie zniekształconą rękę i na swoje ciało ułożone w dziwacznej pozycji. Krzyczę…
Warszawa, listopad 1997