Autor: Małgorzata Czeczott
W weekend 29 – 30 marca w Krzeszowicach odbyły się zawody pod nazwą „Outdoorman”, zorganizowane przez klub biegów na orientacje „Wawel”. W zawodach wzięło udział około 60 dwuosobowych zespołów. Niektóre z nich były mieszane, a niektóre ściśle męskie.
Zadaniem zawodników było pokonanie 150 kilometrowej trasy – częściowo na piechotę, a częściowo na rowerze. Dodatkowa atrakcja były zadania specjalne – zjazdy, wychodzenie po linie…
Ja startowałam w zespole „Speleo” razem z Piotrem Kosmala Krakusem. Wystartowaliśmy w sobotę o ósmej rano. Pierwszym etapem był bieg na orientacje. Zawodnicy dostali mapy z zaznaczonymi punktami kontrolnymi, które trzeba było znaleźć w lesie i potwierdzić swoja tam obecność dziurkaczem na karcie startowej. Ten etap to około 15 kilometrów biegania po lesie. Po znalezieniu wszystkich punktów kontrolnych wsiedliśmy na rowery i… szukaliśmy kolejnych punktów kontrolnych przemieszczając się na aluminiowych rumakach. Pogoda była znakomita – nie za zimno, nie za ciepło. Ziemia jeszcze nie rozmarzła więc jechaliśmy po „twardym”. Kolejność zaliczania punktów kontrolnych była dowolna wiec spotykając kogoś na trasie nie byliśmy pewni, czy jesteśmy za czy przed spotkanym zespołem, ale humory wszystkim dopisywały teren na którym przeprowadzone były zawody był bardzo fajny, zresztą co będę zachwalać dolinki podkrakowskie, każdy był – każdy wie.
Koniec odcinka rowerowego – to nareszcie moment, kiedy można było zorientować się w kolejności zespołów. My dojechaliśmy z innym mieszanym zespołem. Przed nami nie było innych dziewczyn, a co nas zwłaszcza ucieszyło – nie było także zespołu z Mielca, z którym ścigamy się na wielu zawodach już od paru lat.
Punkt rzepakowy umieszczono w remizie. Organizatorzy zadbali o ciepła herbatę i makaron dla wszystkich, ale nie był to czas obżarstwa: przed nami był jeszcze długi odcinek pieszy, było już po południu – chcieliśmy jak najwięcej przejść za dnia. Szybko wiec przebraliśmy się ze strojów rowerowych w stroje biegaczy i ruszyliśmy w nieznane. Nieznane dla mnie, bo Piotrek kontrolował mapę i raczej wiedział gdzie idziemy. Część drogi prowadziła po zaoranych polach trochę szlakami trochę na przełaj przez las..
Na tym etapie czekały na nas wszystkie zadania specjalne przygotowane przez organizatorów. Pierwszym z nich był zjazd z Sokolicy droga Ostapowskiego, potem podchodzenie po linie, potem zjazd z Wroniej Baszty, most linowy na Bramie Bolechowickiej… Ostatnim zadaniem specjalnym było piłowanie grubego bala… Nie wiem po co, ale robiliśmy to w nocy kiedy było zimno, wiec się trochę zagrzaliśmy.
Cały etap pieszy miał koło 55 kilosów, szliśmy przez 14 godzin. W międzyczasie dogonili nas mielczanie i szliśmy razem z nimi aż do mety. Zawody tego typu rozgrywane są zazwyczaj dla czteroosobowych zespołów, co moim zdaniem jest fajniejsze, bo można sobie pogadać po drodze i człowiekowi się nie nudzi w nocy w lesie. Idąc w parach nie można sobie tak swobodnie pogadać, bo jeden z zawodników musi przez cały czas kontrolować mapę. We czwórkę było raźniej i szybciej bo chłopaki konsultowali decyzje nawigacyjne, a my z Magda mogłyśmy omówić wszystkie niezwykle ważne bieżące sprawy, czyli rozprawiałyśmy o przysłowiowej dupie Maryni.
W miłej atmosferze dotarliśmy w końcu do remizy, gdzie czekały na nas rowery. Herbata się organizatorom skończyła, makaron tez. Na zewnątrz mróz siarczysty. Wsiedliśmy na rowery i udaliśmy się w drogę do mety. Jakieś 20 kilometrów.
Na mecie byliśmy jako exequo pierwszy zespól mieszany i piąty w ogóle.