Autor: Marek Kaliciński
Motto.
„Pani kierowniczko. Jest zima, to musi być zimno”
Jak wskazuje nam piękny tytuł cala rzecz dotyczy klubowego obozu zimowego. Tak więc także i w tym roku, zgodnie z nową, świecką tradycją, klub zorganizował obóz dla miłośników białego szaleństwa. Jak zwykle powstało pytanie – „Gdzie”? Wśród początkowych propozycji były bardziej egzotyczne miejsca niż docelowe. Marzyły się takie nazwy jak Śląski dom, Chata Tery’ego, lecz najbardziej podobała się dolina Kieżmarska – rzeczywiście urokliwe miejsce. Dobrze. Wola ludu. Będzie Kieżmarska. I już załatwiałem noclegi, zbierałem zaliczki, organizowałem, spisywałem, prawie się spakowałem, lecz jak głosi prawo Murphy’ego:
-Co może nie wyjść, to nie wyjdzie –
Faks potwierdzający rezerwacje nie nadchodził. Ludzie coś mówili, że może być za późno, że trzeba było dawno temu rezerwować. I wykrakali (no niech ja sobie przypomnę, kto!!)
– „Pane Marek, jedyne konec czwarteho” – usłyszałem niemiłe wieści w słuchawce telefonu.
No, trudno. Przecież jest jeszcze kilka ciekawych miejsc w tych naszych Tatrach. Szybki post rzucony na forum klubu. I już są następne propozycje. Również i te to niewypały. Albo nie ma co łoić. Albo za mało miejsca w schronie itd, itp. Myślę sobie, wyślę ich pod namiot w Bieszczady i też się ucieszą; a co, jak klub to klub. Lecz niemalże rzutem na taśmę pojawił się nieśmiały e-mail Menela, że może zorganizować by tę imprezę w Moku. Zważywszy na dużą ilość nowicjuszy – teren wydał nam się znakomity. Starzy wyjadacze mogliby im „pokazać góry”, a i TOPR niedaleko. Odpowiedzi od razu posypało się wiele, od bardzo entuzjastycznych do:
-” Możee być w Moooku” (wymawiać wolno)
Prawdę mówiąc to okazało się, że tych starych „morskoocznych” wyjadaczy nie mamy wielu. Większość znała Słowację, Zachodnie, Gąsienicową, a Moko -naszą kolebkę, ostoję zimowych problemów, nasze dziecko, tam gdzie stoi matka nasza, Kazalnica – to jak ….. ach.
Tak więc ustalone. Jedziemy do Moka. Tylko ile nas jest – policzmy.
– „Ho, ho, ho. Proszę się nie pchać. Miejsc wystarczy, już się dowiadywałem. Schronisko jest puste”
Uzbierało się dwadzieścia kilka osób. Całkiem sporo, zważywszy, że frekwencja na ściance nie dopisuje. No to było chyba wszystko.
Termin ogłoszony (22.02-03.03). Rezerwacja jest. Schronisko jeszcze stoi. Partner się znajdzie. Ciuchy są , aha:
„-Karol, pożyczyłbyś mi dziabkę?”
Jedziemy. Mnie jako przedstawicielowi zarządu wypadało pojawić się wcześniej. Tak więc umówiony z Michałem Kasprowiczem, już w czwartek wziąłem manatki i udałem się na peron dworca Centralnego. Wsiadłem do rzeźni (zgodnie z założeniem że trzeba oszczędzać, mniej pić na wyjazdach, ale za to ostro napierać). Osiem godzin zleciało jak pijak po schodach. Równie obolały staję na peronie w Zakopcu. Dzień piękny, tylko prognozy na jutro zgoła inne. Jak zwykle autobus i już idziemy. Po drodze spotykamy Jarka Cabana z kursantami. Zmierzają na lodospady. Fajnie im, ale my też jutro coś załoimy. Oj, będzie się działo.
Umówieni na wspin rozchodzimy się do swoich lokali (Michał nocował w Chatce na Włosienicy). Kładę się spać z pewną taką, lekką nieśmiałością. Wszak ma jutro dupnąć, a ja przyjechałem się tutaj wspinać. Dobranoc.
W nocy budzą mnie jednak Słonie (Piotr Nowaczek i Małgorzata Słoń-Nowaczek) oraz Paweł Józefowicz z Anią Leonowicz. Właśnie przyjechali i od razu złe wieści – na dworze dmucha i pada. Trudno, zima.
Budzę się rano. Za oknem co prawda widok nietęgi, ale jak znam Michała, to idziemy. No i owszem. Poszliśmy. Dmuchało, padało, mroziło ale zrobiliśmy. Pierwszego dnia „Długosz – Popko”- dobry początek. Tego dnia również Paweł z Anią załoili „Kuluar Kurtyki” a przez chatkę przewinął się Leszek (Marcin Wernik), który przyjechał z Warszawy o 2. Podszedł pod czołówkę MSW i wrócił do domu stwierdzając że w tych warunkach nic tu po nim. Na obóz przybyli również inni uczestnicy: Janusz Borkowski, Miro Milewski, Wojtek Szypuła, Paweł Fidryk i Maciek Malicki.
Następnego dnia (24.02 Niedziela – tak, żeby było wiadomo kiedy cała rzecz się działa. I jeszcze jedno A.D 2002) wybrali się oni szturmować Mnichowe Baby. Wojtek z Miro zrobili „Rysę Strzelskiego”. A Paweł, Maciek i Janusz „Wesołej Zabawy”. Zajęło im to może trochę czasu, ale po ciemku, bez czołówek to i Kukuczka nie potrafił. Prawdę mówiąc martwiliśmy się o nich aż do 22 – oczywiście sącząc zimne piwko w ciepłym schronisku.
Również Słonie nie działali w oddali. Skruszyli oni trochę lodu na Kuluarze lecz zajęło im to stanowczo mniej czasu. Tego dnia grono nasze było już poszerzone o kilka osób: Anię Boniewicz, Menela (Roberta Siekluckiego), Andrzeja Piotrowskiego, Jacka Tafela, Krzyśka Sadleja i Jarka Kamera. Tak więc całkiem porządna ferajna.
W poniedziałek można było już naprzeć z każdej flanki. Ja z Robertem ruszyliśmy na Kazalnicę, na „Długosza”. Ach jak piękna była noc, jak skrzypiał śnieg pod nogami. Zrobiło się rześko i przejrzyście. Podchodzenie zakłócały jedynie trzaski lodu na środku Czarnego Stawu. Niby nic, ale jak się ma 80 metrów wody pod nogami, to człowiek jakoś dziwnie się czuje.
Niestety nie było nam dane dokończyć nawet pierwszego wyciągu. Ta przeklęta ściana już drugi raz potraktowała Roberta tak boleśnie, że postanowił on wrócić do domu i nie wspinać się więcej tej zimy. Jego wybór.
Schodząc ze ściany zobaczyliśmy dwa zespoły na Korosadowiczu. To nasi: Jacek z Krzyśkiem, którym dane było dokończyć tą drogę, oraz Ania z Andrzejem. Im niestety dany był wycof. Poza nimi dane było zakosztować wspinaczki Michałowi z Jarkiem (na Wesołej Zabawy) i Słoniom (Kuluar Kurtyki), a nieudaną próbę ataku na lodospady Białej Wody przeprowadzili: Miro, Wojtek, Janusz i Paweł.
Następnego dnia, jeśli chodzi o pogodę, to już była masakra. Siłę na poruszanie kończynami miał jedynie Paweł z Januszem. Wdrapali się oni jakąś łatwą drogą na Małą Mnichową Babę, lecz wspinali się, jako jedyni w okolicy. Należy przy tej okazji zaznaczyć że gdyby nie UKA, to książka wyjść świeciła by pustkami, co może świadczyć o aktywności naszego klubu w tej, jakże elitarnej z odmian wspinaczki:. Zważywszy, że reszta zaszczyciła swoją obecnością werandę nowego schroniska, to można powiedzieć, że było nawet tłoczno.
Przyjechała również Basia Kotarba.- więc bilans byłby całkiem niezły, gdybym nie musiał wspomnieć o dezercji Maćka oraz Ani z Pawłem. Dużo stracili, gdyż wieczorem uczciliśmy kropelką alkoholu imieniny Miro, i gdy bojowo nastawieni mieszkańcy Starego Schronu poszli spać, impreza (a raczej Asceta z butelką) przeniosła się do Chatki. Nie wiem, nie byłem, lecz słyszałem, że było nieźle. Śpiewy i tańce na stole do późnych godzin nocnych, a raczej porannych.
Zostało nas jeszcze kilkoro, lecz część zaczęła się po woli wykruszać. Jacek z Krzyśkiem po wycofie z „Czarnego Zacięcia” obwieścili odwrót już po południu. Reszta jednak napierała. Michał z Anią i Jarek z Basią walczyli „W samo południe”, a Wojtek z Andrzejem zasiekali „Błądzące Panienki”. Drogę kończyli w nie najlepszych warunkach. Oprócz „chatkowiczów” wszyscy wyruszyli na wspinanie trochę za późno. Dla nich jednak to nie był koniec emocji. Po zjechaniu do „Maszynki do mięsa” zaliczyli nią dupozjazd, oczywiście bez wcześniejszego rekonesansu – mocna rzecz. Podczas przejścia dorwało ich również „Fatum 2002” – Wojtkowi rozkręciła się dziaba i wypadł mu obuch. Trzeba wspomnieć, że identyczna sytuacja zdarzyła się Menelowi miesiąc wcześniej i to na tej samej drodze.
Ja natomiast wybrałem się z Miro na „Starka – Uchmańskiego”. Po zaliczeniu dwóch wyciągów wykonaliśmy odwrót taktyczny, a raczej atmosferyczny. I znowu dzień spędzony nad piwkiem i barszczykiem (straszne jest to zimowe wspinanie).
Mówiłem o mięknącej frekwencji, lecz nie jest to całkowicie prawdą. Wieczorem wrócił do „domu” Jarek Caban, by burzyć naszą pewność, snując najprzeróżniejsze opowieści, w których przeważały pyłówki, deski i latające telewizory. Trudno. Takie życie.
Ostatniego dnia lutego również zaczęło się od dezercji. Tym razem usprawiedliwionej. Słonie z powodów zdrowotnych Gosi nie mogli zostać – a wiadomo, jaki oni mają ciąg na bramkę. Reszta restowała się po przejściach i oczekiwała prawdopodobnej zmiany warunków atmosferycznych. Siedząc na werandzie schroniska już od rana raczyliśmy się kawą ekspresową serwowaną przez Blondyna (ile on tego miał?). Pogoda powoli się poprawiała, lecz jakoś wspaniale się siedziało, a poza tym było już późno. W pewnym momencie Andrzej zaczął coś przebąkiwać o nowej drodze na Buli pod Bańdziochem.
„-Jarek mówi, że tam nic nie ma, a wygląda wkaszalnie .To co Marek? Idziemy?”
I już biegniemy przez Moko. Zrobiło się tak ciepło, że postanowiłem nie brać Gore-texu i lekko przewiewany parłem ochoczo przed siebie. Gdy już po podejściu spojrzałem na zegarek, było w pół do pierwszej. No, nieźle. Myślę sobie. Tak późno nie wychodzę nawet latem. Ale zgodnie z tradycją tej góry („W samo południe” zostało zrobione też od dwunastej) był to czas, jak najbardziej odpowiedni. Niestety umiejętności napierających trochę odstawały.
Już na samym początku walnąłem mały locik. „Nieźle się zapowiada”. Był to mój błąd, spowodowany chyba zbytnią bliskością gleby. Następnym razem już nie było problemów. Zrobiliśmy dwa wyciągi przez „kazalniczkę” (z dołu nie wyglądało na aż tak dużo) i doszliśmy do bariery skalnej.
„-Trzeba by to ominąć” – pomyślałem, przypominając sobie literaturę wyprawową. Jak w Himalajach. Dobra, z prawej wygląda prosto. Przyatakowałem lecz nie szło zbyt łatwo. Dosyć pionowa płyta przysypana grubą warstwą osypującego się śniegu.
„-Trzeba by to odkopać. A dniówka leci…” Spojrzałem na zegarek. Już 17-ta. Dosyć tych zasp!
„Idę przez środek!”.
Daleko jednak nie doszedłem. Po wbiciu trzech haków (chyba trochę za lekko) znów poleciałem. Całe szczęście zatrzymałem się na półce.
„-Andrzej ! Zjeżdżamy. Kibel tu, to chyba szczyt kretynizmu”.
I po „zlanowaniu” udaliśmy się w kierunku schroniska. Ach, jak piękne były gwiazdy tego dnia. Lekko wiejący wiatr i uczucie niesamowitej energii. Chyba sporo osób popełniło wtedy samobójstwo.
Początek marca zaczął się ekstremalnie. Michał z Jarkiem i Wojtek z Pawłem wyruszyli zdobyć wielką górę – Mięgusza. Pokrywa śnieżna była dosyć duża, a jak wiadomo – na „Direcie” pola śnieżne to większa część drogi. Spowolniło to ich strasznie, lecz kroczyli ku szczytowi. Bez serc, bez ducha. To szkieletów ludy. Młodości dodaj… Przepraszam. Tak się zagalopowałem. Wrócę jeszcze do naszych czterech pancernych, lecz przejdźmy teraz na inne boisko. Równie poważna akcja rozgrywała się na „Kuluarze Kurtyki”. Tam Ania z Basią toczyły nieugiętą walkę z górotworem. Gdybyście zobaczyli ich sprzęt. Ja z takim bym nawet na Stegny (dla nie wiedzących – tor łyżwiarski w Warszawie) nie poszedł, a to ich pierwsza samodzielna wspinaczka. Zrobiły jednak. Mamy w tym swój udział. Wiadomo kibicowanie z werandy dobrze robi na psychę atakujących.
Wróciły prawie o zmroku, a chłopaków z Mięgusza ni widu, ni słychu. Pogoda pogorszyła się znacznie i o 22-giej postanowiłem do nich zadzwonić (ta technika!). Dzwonię raz. Nic. Dzwonię drugi. Nic. „Pewnie się wspinają” – pomyślałem. Po chwili (czytaj po następnym piwie) przychodzi SMS.
„-Zjeżdżamy z Wawrytki. Biały żleb. Potem Bandzioch. Pogoda kiepska”.
Żyją i schodzą znaną drogą. Ta informacja pozwoliła nam spokojnie pójść spać i zaplanować działania na następny dzień.
Nie wspomniałem, co robiłem oprócz kibicowania. Otóż odpowiedź jest prosta – nic. Droga poprzedniego dnia trochę nas zmęczyła, a zaplanowana godzina wstawania trochę przerosła. Jednak następnego dnia postanowiliśmy coś przyatakować, już bez żadnej ściemy.
Wieczorem przyjechali ekstremaliści: Marcin Malka i Maciek Bazała prawie z marszu postanowili zaatakować „Polaka w Kosmosie”. Droga liczona na dwadzieścia kilka godzin, a prognozy nie zapowiadały się wspaniale. Po pożyczeniu od Blondyna kilku jedynek wyszli jednak w ciemność zmierzyć się ze swoją wytrzymałością.
W sobotę większość odpoczywała po trudach dnia poprzedniego. Natomiast ja i Andrzej zgodnie z założeniem wyszliśmy ku ośnieżonym Mięguszom dokończyć co rozpoczęte. Jednym słowem przyszlifować Bulę. Droga tym razem puściła bez specjalnych przeszkód. Barierę obeszliśmy trawersem po płycie na której śnieg był lepiej utwardzony, a na szczycie znaleźliśmy się ok. 15. Nazwę jednak za namową Blondyna zmieniliśmy na „Sie ściemnia” – jest ona stanowczo bardziej adekwatna. W zejściu zauważyliśmy chłopaków walczących w połowie ściany. Prawdę mówiąc nie wróżyłem im wtedy sukcesu. Było już dość późno, a do końca jeszcze kawał drogi. I wykrakałem. Po małym locie i niespodziewanych trudnościach zjechali w nocy do ciepłego schroniska. Szkoda. Byli naprawdę blisko końca.
Dzień wyjazdu – Niedziela. Kończył się zaplanowany termin obozu i większość postanowiła wyjechać. Kilka osób zostało jeszcze w chatce i oni właśnie wspinali się tego dnia. Paweł Fidryk z Marcinem Stępniakiem postanowili powtórzyć „Sie ściemnia”, a Blondyn z Anią i Basią chcieli wytyczyć nową drogę na Buli, na lewo od naszej. Niestety i jednym i drugim nie udało się dotrzeć do szczytu. Czas i pyłówki zmusiły ich do wycofu. Reszta robiła zdjęcia i włóczyła się po stawie i schronisku czerpiąc ostatnie łyki obozowego powietrza oczekując na godzinę wyjazdu.
W podsumowaniu warto zaznaczyć, iż wszyscy wrócili bezpiecznie do domu. Może nie było żadnych spektakularnych wyczynów, ani ekstremalnych przejść, lecz przez ten tydzień wypełniliśmy góry przypominając chociaż cień dawnej zimowej atmosfery tego miejsca. Frekwencja dopisała, a atmosfera naprawdę była ekstra. Tak więc za rok trzeba będzie to powtórzyć.