Autor: Magda Badowska
Kurs skałkowy – pierwszy krok w stronę szczytów niedostępnych, pierwszy krąg wtajemniczenia w magię gór. Już trzy miesiące przed tymi siedmioma czerwcowymi dniami szlifowaliśmy formę na sztucznej ściance, a w autobusie ludzie ze zdziwieniem spoglądali na „cegłę” Sonelskiego. Buty uroczyście zakupione i wypróbowane, wór też już swoje ważył i pewnego pięknego wieczoru wsiedliśmy do pociągu, aby wysiąść zeń w Trzcińsku – to znaczy w szczerym polu. Na tutejszym taborisku, czyli kempingu „Pod Krzywą” pustka i cisza. No, w końcu ósma rano, przyzwoici ludzie o tej porze śpią. Aż tu nagle w okienku na pięterku uchyliła się zasłona z czarnej torby na śmieci i na światło dzienne wyłoniła się jakaś zaspana i nie ogolona gęba, wzbudzając popłoch w naszych czteroosobowych szeregach. Okazało się, że jest to Zbyszek we własnej osobie, czyli sam Imć Instruktor. Jacek – nasz główny macher od skał, kominów i przewieszek znajdował się jeszcze gdzieś pomiędzy Warszawą a Trzcińskiem, więc niemrawo zaczęliśmy szukać miejsca na namiot.
Jednocześnie wyłoniły się zza chmur wymarzone a enigmatyczne skałki wysoko ponad nami i nieco niżej, w bramie, barczysta sylwetka Jacka. Bagażnik samochodu był mocno wyładowany – kłęby lin, kupa żelastwa – o rany, toż to szpej najprawdziwszy, którym my teraz, żółtodzioby skalne będziemy górki zdobywać.
Smaku niedźwiedziego mięsa dało nam zaznać pierwsze podejście pod Sukiennice. Jacek jak czołg parł pod górę po korzeniach, a my za nim galopem, starając się ukryć, że łapie nas ostra zasapka i serce wyłazi gdzieś czubkiem głowy. Reetyyy, ale kawał skały! I na dodatek obwieszony linami, taśmami i ludźmi. Ze ścian wesoło połyskiwały spity. Wokoło krzyżowały się okrzyki: „Mam auto!”, „Chodź!”. Jakaś dziewuszka ryczała z czeluści komina: „Tatusiu, ja już dalej nie chcę!”. Czuliśmy się jak żuczki, skała taka duuża, a my tacy mali, chociaż oczywiście każdy pozował na zblazowanego bywalca pionu i przewieszenia. Przedszkole taternickie z pokorą przyjmowało instrukcje Najwyższej Instancji, co to friend, co to lina i z czym to się je, jak założyć uprząż i kask. Potem Instruktor wręczył nam po garści żelastwa i kazał osadzać przeloty na wysokości pół metra nad ziemią. W końcu stwierdził, że czas już na bezpośrednie starcie z granitem Sokolików używając dolnej asekuracji. Jako pierwszą ofiarę upatrzył sobie mnie. Udając, że się wcale nie boję wkroczyłam metr nad ziemię między skałę a drzewo, gdy nagle trach! Rambo pierwsza krew – jeden zero dla skały. Gdy udało mi się dotrzeć na szczyt skałki, poczułam się jak sir Hillary na Evereście. Pokonałam ją! Już za chwilę miałam obok Aldonę z nieco niewyraźną miną (myślę, że moja przed momentem była taka sama, tyle że nikt jej nie widział). No dobrze, wszystko pięknie, ale jak teraz stąd zleźć? Czeluść we wsze strony, ratunku. Ale nóżka za nóżką i w końcu się udało.
Następnego dnia Instruktorzy wywlekli nas za kończyny ze śpiworów, zagonili sapiących pod górkę i rzucili na pożarcie skałom Sukiennic. Co to będzie – pierwsza droga z prawdziwego zdarzenia i na okrasę zjazd na linie ze szczytu. Tym razem Renata darła w górę pierwsza, a ja obserwując jej zmagania, dołowana opowieściami bardziej doświadczonych towarzyszy od liny i spita czułam, jak coraz bardziej siada mi psycha. Cóż, że „Łasiczki” to niby II+, dla mnie urosło to wręcz do skali nadzwyczaj trudnej i przysięgłabym, że nie da się tego przejść inaczej jak techniką hakową.
Zjazd na linie. Przyznajcie, panie i panowie łojanci, że z pierwszym zjazdem w życiu to prawie tak jak z pierwszym pocałunkiem. Czy ta lina utrzyma? i tak dalej. No i to powietrze pod tyłkiem. A potem przyszła chwila bardziej dramatyczna – przełojenie „Brzózki” na pierwszego. Wkraczając w skały dzwoniłam szpejem (i zębami) nie gorzej niż Pokutnicy w latach czterdziestych. Dobra tu stopień, tam chwyt, cztery centymetry w górę – przelot! Hmmm, jak to Wacio pisał, kostkę dopasowuje się do szczeliny, a nie odwrotnie, w ogóle to wspina się w rysach a przeloty zakłada w szczelinach, właściwie dlaczego, ręka drętwieje…jest! stoper siada, ekspres, lina, uff… a tu gdzieś w okolicy moich kolan pojawia się Jacek i nieufnie ogląda kawałek metalu osadzony w granicie. Na szczycie drę się „Mam autoo!” i znowu zapominam wybrać linę przed wpięciem jej w płytkę. Co za draństwo ta lina – rozmnaża się, czy co, jakoś tak jej dużo. Renata dochodzi do mnie i stojąc na małej platforemce na szczycie Sukiennic udajemy bywalczynie skały. Skutek jest taki, że ja boję się przestawić nogę o dwa centymetry i staram się trzymać środek ciężkości jak najniżej, a Renata gubi karabinek.
Zaraz, zaraz, skąd wieje wiatr, aha, to teraz zebrać w rękę kilogramy zwojów, wychylić się (brr!) i zrzucić linę w dół. No tak – droga „Przez brzózkę” tylko dlaczego lina wisi na brzózce? Tego w planie nie było. To jeszcze raz. Wybrać (przysiad, wyprost), sklarować (co za złośliwość przedmiotów martwych!), wychył (brr!), rzut! Guzik. A na dole stoi Adam i przygląda się z zainteresowaniem. Ożeż ty, ja ci pokażę! No to apiać – Adam o mało nie oberwał po głowie. Hi, hi dobrze mu tak, naśmiewać się będzie ze mnie, wschodzącej gwiazdy taternictwa polskiego. Zjazd – ekspozycja, powietrze, słońce, Jelenia Góra na horyzoncie – jestem genialna.
Dnia trzeciego poszliśmy pod Sokolik z metalową platformą, zadając sobie po drodze dwa pytania: dlaczego tak piździ niemiłosiernie oraz gdzie poszło sobie słońce? Pierwsza droga dwuwyciągowa – „Czołg”! W sumie to buła z masłoniem, że Jasia zacytuję, który dziś dzieli ze mną linę. Komin, płasienka, stanowisko. Krajobraz prawie jak w Tatrach. Patrzę w górę – trochę pionu, bloki leżą jeden na drugim, co to dla mnie. Dziarsko wdzieram się w skały i w momencie, gdy wiszę tylko na jednej ręce klinując czubek buta gdzieś w rysce, nadzorującemu mnie Jackowi dzwoni telefon. Wysłuchuję zatem jackowej konwersacji czując, że za chwilę odpadnę. Potem już tylko trawersik po gzymsiku (prawie jak Bednarski na Zamarłej Turni) i zbawcze schodki. Auto – klik, no, już się stąd nie dam zwiać.
W charakterze następnego punktu programu wystąpiło wieszanie wędki. Zadanie to spadło na Jasia i mnie. Dostaliśmy linę, szpej i wskazówkę, że z tyłu skałki jest ścieżka. Moim zdaniem ta ścieżka nie różniła się zbytnio od właściwej ściany, tyle że była bardziej zarośnięta krzakami i niezidentyfikowanym śliskim draństwem. Jasiu złapał jakąś dziwną psychozę, nie pozwalał mi się ruszyć, a na górze przykuł siebie i mnie pętlą do pnia sosny. Z półmetrowej smyczy staraliśmy się znaleźć dwa punkty do wędki. Mówiłam: korzenie, ale Jasiu stwierdził, że niewątpliwie zaraz się urwą i histerycznie poszukiwał Jacka, który tkwił właśnie w skałach Sokolika towarzysząc Aldonie i Renacie walczącymi w kominie. W końcu, zaalarmowany naszymi rykami (może już spadają albo co?) wlazł na górę, popatrzył na nas jak na nieświeże mięso i momentalnie założył wędkę o korzeń…
Dzień operacji sprzętowych. I znowu niewiadoma, bo na czele grupy tym razem Zbyszek – drugi czołg! Wyglądało to bardzo zabawnie – z przodu idzie Zbyszek, rączki w kieszeniach, wór na plecach, zero zadyszki. A za nim skłębiona, zasapana, czerwona na gębach leci nasza grupa… Zahamowaliśmy gwałtownie pod Solarium i zaczęło się. Na początek trochę teorii (haki, młotki te sprawy), historii (haki, spity, te sprawy), praktyki (haki, młotki, węzły, te sprawy). Potem były prusiki, zjazdy, okapy, przejazd przez węzeł, aż w końcu padło hasło: zjazd w kluczu! Na to my zgodnym chórem: „Chwila moment!”. Rzuciliśmy się do swoich worów dobrze pękatych i dawaj zakładać na siebie warstwy odzieży (dobrze wiedzieliśmy, jakie mogą być skutki tarcia liny o nasze ciałka). Kiedy już wyglądaliśmy jak bałwanki, oświadczyliśmy: „Jesteśmy gotowi”. Na początek próba pół metra nad ziemią, gdzie okazało się, że z klucza bardzo łatwo jest wypaść i fiknąć w maliny (słowa uznania dla mistrzów z lat pięćdziesiątych, brr!). Dalej już tylko zjazd. Przysięgam, nic nie pamiętam, tak się bałam! Wiem tylko, że po drodze ani razu nie dotknęłam nogą skały!
Po tej ogniowej próbie poszliśmy zdobywać „Żubra” na Krzywej Turni. Rewelacja! Co z tego, że wiatr wiał, że deszcz lał, że Zbyszek się darł, że asekuracja ze stanowiska trochę mi nie wyszła (trudno asekurować mając ręce dokumentnie ze sobą splątane!), że na „Lotnisku” siedzieliśmy w niszy telepiąc się jak złamane sprężyny, że ze szczytu było widać chmursko deszczowe w całej okazałości, ale powtarzam – rewelacja! Najlepszy był zjazd (ach te upragnione czeluści, ekspozycje i satysfakcja, że nie musimy już zjeżdżać w kluczu!)
Chyba nam to całe wspinanie coraz bardziej włazi w krew (pamiętajmy, że taternictwo nie leży w nogach, tylko w sercu). Wieczorem zachłannie dorwałam się do oryginalnych z 1913 roku „Zasad taternictwa” Klemensiewicza, które czytałam na głos zainteresowanemu gronu adeptów („powstała ostatnio nazwa plecak jest obrzydliwym dziwolągiem bez żadnego uzasadnienia”).
Dzień piąty miał stać się dla mnie dniem przełomowym, ale rano jeszcze o tym nie wiedziałam. Najwyższa Instancja kazała nam przełoić Wielki Komin, wpychając mnie pierwszą w jego objęcia. Z duszą gdzieś w piętach wparłam się w ów komin, zbudowawszy najpierw solidne auto dla Aldony (w końcu to o mój odwłok chodziło!). Pchałam się do góry plecami i kolanami (podobno wyglądało to bardzo dramatycznie) aż tu problem – jak wyjść z komina? – wszędzie gładko. I nagle bums! A więc to tak wygląda to osławione odpadnięcie? Adrenalina była taka, że chyba bym nie zauważyła własnych sterczących piszczeli. Za chwilę sytuacja się powtórzyła, znowu ryps!. Tym razem zawisłam głową w dół. Ale w końcu wypełzłam jakoś na górę i ściągając Aldonę myślałam o sobie bardzo źle.
Następne kilka dni spędziliśmy w królestwie Zbyszka, czyli w Lądku – Zdroju. Skałki lądeckie są bardzo sympatyczne, tyle że po szorstkości i fantastycznej rzeźbie granitu Sokolików wydawały nam się trochę śliskie. Nie przeszkodziło to jednak w poprowadzeniu jeszcze paru dróg, co wychodziło nam coraz sprawniej.
Siedem dni – pierwszy krąg wtajemniczenia, niby nic, a jednak coś! Dla instruktorów – kurs jeden z wielu, dla nas – początek czegoś nowego i na pewno fascynującego.