Autor: Katarzyna Stolarczyk
Sardynia staje się coraz bardziej popularnym rejonem wspinaczkowym – również wśród Polaków. Po kilkuletnich przymiarkach wreszcie i nam udało się tam dotrzeć; mieliśmy do dyspozycji dwa tygodnie – tyle bowiem czasu, ze względu na odległość oraz koszty, jest wskazane dla wyjazdu na Sardynię.
Nasza droga wiodła przez Arco do Livorno (1800 km. z Warszawy), gdzie wsiedliśmy na nocny prom do Olbii i spędziliśmy przyjemną noc pod gwiazdami, śpiąc w śpiworach na pokładzie (nie musimy dodawać, że była to najtańsza taryfa).
Rankiem zjechaliśmy na ląd w Olbii i udaliśmy się na pobliskie Capo Testa, gdzie znajdują się wielokrotnie opisywane niesamowite granitowe formy. Nie spędziliśmy tam jednak wiele czasu, gdyż szybko udaliśmy się na południowo – zachodni kraniec wyspy – w pobliże miasta Iglesias, do rejonu Masua.
Był ostatni tydzień sierpnia – wakacyjnego miesiąca Włochów. Na nasz pierwszy cel wybraliśmy więc zachodnie wybrzeże, dużo mniej popularne – tak aby z początkiem września, czyli już po sezonie, przenieść się na bardziej turystyczne, wybrzeże wschodnie.
Na niewielki rejon Masua składają się nadmorskie wapienne klify, w których wydrążone są szyby nieczynnej już kopalni Porto Flavia. Pobliski darmowy biwak położony nad kamienistą plażą stanowi dodatkowy atut tego miejsca.
Lecz pora wreszcie zacząć mówić o wspinaniu. Masua nie zawiedzie tych wspinaczy, którzy lubią techniczne, połogie płyty, „placca a gocce” tj. uformowane przez wodę i wiatr wymycia o ostrych krawądkach. Obok 30 dróg sportowych – o trudnościach pomiędzy 6a a 7a – rejon oferuje również 5 wielowyciągowych dróg startujących znad morza o trudnościach do 6b+.
Ławeczki stojące pod ścianami i wspaniały widok na morze i pobliską wyspę Pan di Zucchero (Głowa Cukru) spowodowały, że spędziliśmy tam aż 4 dni. Zwiedziliśmy również kopalnię Porto Flavia, której cechą charakterystyczną jest wieża zawieszona nad morzem, przez którą wydobywana z kopalni ruda przeładowywana była wprost na statki. Ciekawostką może być fakt, że jedna z dróg wspinaczkowych (Metafisica della Qualita, 6b+) startuje z wykutego na potrzeby kopalni balkonu, a oprowadzający nas górnicy z dumą wspominali, że drogę tę przeżywcował słynny Manolo, dla potrzeb filmu reklamującego zegarki Sector.
Niewielu zostało już górników w Porto Flavia – tak jak zresztą w całym rejonie Iglesiente, który słynął kiedyś z bogactwa rud srebra, ołowiu i cyny. Teraz, zbocza wzgórz okaleczone są nieczynnymi wyrobiskami, a nierzadki również jest widok opuszczonych górniczych osad.
Przez jedną z nich jedzie się do, położonego niedaleko Masua, rejonu San Giovanni. Pod skałami wydrążone są – zamknięte obecnie – sztolnie. Bez czołówki nie ośmieliliśmy się jednak zapuścić w głąb zbocza zbyt daleko. Wspinaliśmy się na powierzchni, uciekając do sztolni przed gwałtownymi opadami deszczu.
Jadąc na przełomie sierpnia i września, spodziewaliśmy się nieznośnych upałów i pełnego słońca. Tymczasem pogoda na Sardynii była jakby wymarzona dla wspinania, z tylko jednym dniem deszczu, a za to niemal wszystkimi pozostałymi mniej lub bardziej zachmurzonymi. Nie musieliśmy więc wybierać zacienionych wystaw, a wychodzące słońce witaliśmy z zadowoleniem.
Po krótkim pobycie w okolicach miasta Dosmusnovas, udaliśmy się na wschodnie wybrzeże, do znanego kurortu Cala Gonone.
Przeraźliwie drogi camping (12 euro od osoby) skłonił nas do poszukiwań „kwatery”. I stał się cud! Spotkaliśmy Paolo, Sardyńczyka prowadzącego knajpę w Bangkoku, ale powracającego na rodzinną wyspę na czas sezonu letniego. Wynajął nam „apartamento” w suterenie jednorodzinnego domu, składające się z dwóch sypialni, kuchni, łazienki, saloniku i tarasu w cenie 120 euro za tydzień (dla naszej czwórki stanowiło to połowę ceny campingu).
Okolice Cala Gonone oferują zróżnicowane wspinanie w wielu rejonach. My odwiedziliśmy La Poltronę (rajbungowy cyrk), Cala Fiuli (zasikane przez plażowiczów zarośla) oraz grotę Bidirascotai, mniejszą siostrę Sperlongi. Grota ta oferuje wiele dróg w dachu – nie jest to jednak łatwe wspinanie; 7a do którego się przystawiliśmy wymagało skrajnie siłowych przechwytów. Pod koniec dnia, kiedy słońce tonęło już w morzu, a my zmęczeni powoli opuszczaliśmy to miejsce, ciszę zmierzchu przeciął wielki głaz, który urywając się znad krawędzi groty, wbił się jak sputnik w piasek u naszych stóp.
Musieliśmy odpocząć. To zadziwiające, że opuszczając zatłoczoną plaże Cala Fiuli, już po chwili marszu ścieżką wiodącą wzdłuż morza, wkroczyliśmy w dziką przyrodę śródziemnomorskiego wybrzeża. Po godzinnej wędrówce, dotarliśmy do kameralnej plaży, która mieliśmy tylko dla siebie…
W jakiś czas potem, dotarliśmy do Cala Luna, kolejnej zatoczki na wybrzeżu. Tym razem jednak, ludzi było aż nadto, a to za sprawą kursujących tam statków z Cala Gonone. Obejrzeliśmy tylko imponujące wspinaczkowe klify i groty nad morzem, oraz poszliśmy w głąb dzikiego wąwozu Codula di Luna – znów wystarczyło odejść 10 minut, by cieszyć się samotnością i ciszą.
Kolejnego dnia, postanowiliśmy wybrać się na Aguglia di Goloritze, wapienną 150 metrową igłę, sterczącą ponad plażą. Nawet godzinny marsz z parkingu nie był w stanie zepsuć uroku tego miejsca.
Naszą wspinaczkę zaczęliśmy klasyczną drogą „Sinfonia del mulini a vento”, 6b+. Pierwszy wyciąg prowadził parszywymi zacięciami, przewijał się poprzez kruche okapy i oferował stare haki i sparciałe taśmy. Ku naszej zazdrości, obok prowadziły litą skałą rzędy błyszczących spitów sąsiednich dróg. Tak więc, na pierwszym stanowisku opuściliśmy drogę pierwszych zdobywców, aby kontynuować linią „Sole Incantatore”, 6c. Był to dobry wybór, albowiem droga wiodła pięknymi płytami, wprost do góry. Pomimo palącego słońca, dzięki północnej wystawie ściany, pokonaliśmy tę, trzymającą wyrównane trudności drogę. Na szczycie usiedliśmy na chwilę okrakiem, wpisaliśmy się do puszki szczytowej i rozpoczęliśmy serię zjazdów.
Następnego, ostatniego dnia ruszyliśmy w głąb lądu, aby spróbować wspinania w rejonie Monte Oddeu. Wapienne ściany, poprzerastane bujną roślinnością, oferują wielowyciągowe wspinanie. My wybraliśmy najkrótszą drogę „Madame Bovary” 6c, lecz i tak prażące słońce zmusiło nas do kapitulacji po drugim, niełatwym wyciągu.
Wieczorem Paolo polecił nam najlepszą pizzerię (Due Chiaccere) w mieście i w ten miły sposób dobiegł końca nasz wspinaczkowy pobyt na wyspie. Pozostała nam tylko długa droga powrotna do kraju.
INFO
Odległość: do portu Livorno 1800 km. (ok. 21 h. jazdy samochodem). Prom na wyspę płynie cały dzień lub całą noc. Odległości na wyspie: ok. 200 km. w poprzek, ok. 300 wzdłuż. Za paliwo (ropa) i autostrady zapłaciliśmy ok. 1700 pln.
Prom: zapłaciliśmy w obie strony za 4 osoby i samochód 1600 pln (najtańsza taryfa – pokładowa).
Spanie: istnieje wiele wyznaczonych. tolerowanych miejsc dzikiego biwakowania, a kampingów nie jest za wiele. W okolicach Cala Gonone dzikie biwakowanie jest zakazane, a kamping jest złodziejsko drogi. Warto więc szukać prywatnych kwater. Telefon do rodziny Paolo (nie mówią po angielsku: 0039-078495038).
Jedzenie: supermarkety, ale również wiele straganów przy drogach (zwłaszcza owcze sery i lokalne wino!).
Ceny: jak we Włoszech, karty akceptowane tylko w większych miejscowościach.
Wspinanie: albo techniczne wspinanie po szarych płytach, albo żółty wapień w mocnym przewieszeniu. Drogi sportowe i wielowyciągowe, często słabo obite.
Przewodniki: po całej wyspie przestarzały „Pietra di Luna” oraz nowszy po rejonie „Genargentu” Maurizio Oviglii. Ponadto dobra mapa-przewodnik po rejonie Iglesiente oraz nowy przewodnik po okolicach Cala Gonone.
Sklepy wspinaczkowe: mało i słabo zaopatrzone. Ten w Cagliari był zamknięty (wakacje!), a ten w Cala Gonone nie miał nawet przewodnika (który zresztą kupiliśmy w pobliskiej księgarni).