Autor: Romek Główka
Odwlekanie wszystkiego na ostatnią chwilę może się źle skończyć, ale tym razem wszystko się udało. No może z wyjątkiem powrotu, ale o tym pod koniec.
Zawody miały rozpocząć się za tydzień, a ja wciąż nie miałem licencji zawodnika, książeczki zdrowia sportowca i nawet nie należałem do żadnego klubu.
Z narażeniem zdrowia i pracy, formalnie i tak spóźniony o trzy dni, udało mi się wcisnąć Prezesowi deklarację, składkę i wpisowe. W zamian, namaścił mnie na pierwszego w historii zawodnika UKA w Pucharze Polski.
Mimo przeszkód zdążyłem i 14 marca pojechałem do Gliwic, gdzie wieczorem w kinie „Amok” odbył się pokaz filmów, o którym mogę powiedzieć, że warto pojechać do Lądka na kolejny festiwal. Pokaz trwał ponad 4 godz. i gdyby nie obsługa kina oraz perspektywa startu następnego dnia w zawodach, pewnie trwałby i drugie tyle, bo organizator miał w zanadrzu sporo ciekawych pozycji.
Dzień zaczął się wyjątkowo wcześnie, bo jeszcze przed 7.00.- nocowaliśmy bowiem u jednego z organizatorów, a on miał jeszcze sporo pracy. Byliśmy wiec pierwsi na miejscu i spokojnie obserwowaliśmy przygotowania oraz przyjazd kolejnych zawodników. Wiedziałem, że kilka dni przerwy dobrze mi zrobiło.
Czułem moc.
Ze względu na małą liczbę zgłoszonych zawodników, za naszą zgodą, sędziowie podjęli decyzje o przeniesieniu eliminacji „na czas” na niedzielę. Jak się okazało później, decyzja ta spowodowała, że cały wyjazd trwał troszeczkę dłużej niż zakładałem.
Po obejrzeniu drogi eliminacyjnej zamknięto wszystkich w strefie, a ja z coraz większa niecierpliwością oczekiwałem na start.
Byłem trzynasty, ale niestety tylko na liście startowej. Nie jestem przesądny, ale szczęście mi nie dopisało. Droga autorstwa Piotra Kruczka o trudnościach ok. VI.4 zawierała właściwie tylko jeden „kruczek” na wyjściu z okapu. To właśnie zadecydowało, że drogę skończyło tylko pięciu zawodników. Z 36 panów do półfinału miało awansować 16, wiec kolejne miejsca zajęli zawodnicy, którzy doszli najdalej. Mi zabrakło trzech przechwytów i trzech miejsc, co przeliczam na trzy nieudane próby wpięcia jednego z ekspresów w dachu.
Niestety, brak możliwości trenowania w Warszawie w tej formacji nie wróży dobrze na przyszłość. W kategorii kobiet tylko Agnieszce Flakowicz i Kindze Ociepce udało się ukończyć ułożoną dla pań drogę. Ze zgłoszonej dwunastki wyłoniono 8 finalistek. Panów czekał jeszcze półfinał. Droga wydawała się trochę trudniejsza, co nie przeszkodziło aż pięciu zawodnikom jej skończyć.
Wieczorem w nielicznym, lecz przesympatycznym gronie łamaliśmy bariery pomiędzy mieszkańcami różnych miast Polski, co było o tyle proste, ze wspomagaliśmy się bardzo dobrym francuskim winem, a było ono na tyle dobre, że rano nikt nie narzekał na dolegliwości. Wolny czas przeznaczyliśmy na zwiedzenie katowickiego klubu i godzinny spacer po Gliwicach w poszukiwaniu ściany, gdzie problemem okazał się nie tyle nasz słaby zmysł orientacji, lecz raczej błędne wskazówki mieszkańców. Dotarliśmy na chwilę przed zamknięciem strefy do czasówki.
Na dwóch drogach wspinałem się niewiele ponad 23 sekundy. Wszystko działo się tak szybko, że na pierwszej trochę się pogubiłem na starcie. Do drugiej podszedłem już nieco spokojniej i uzyskałem czwarty czas. Do zakwalifikowania się do ćwierćfinałowej ósemki zabrakło sekundy. No cóż, 9 miejsce to też sukces, a czas na drugiej drodze świadczy o tym, że następnym razem jest szansa zawalczyć. Później chłopcy dali popis prawdziwych biegów i praktycznie za każdą próbą poprawiali czasy, aż do około 6 s. na drogę. Zdecydowanie najlepszy okazał się Andrzej Mecherzyński – Wiktor, a czwartemu zabrakło tylko 0,02 s. do trzeciego. Biedny Żółw 🙁 Wśród pań najszybsza była Edyta Ropek, a na trudność zwyciężyła Kinga Ociepka, która jako jedyna skończyła drogę. Tej samej sztuki wśród panów dokonał reprezentant Kaliningradu, Juori Doloub. Najwięcej punktów do rankingu Pucharu Polski zdobył Adam Liana, który był trzeci, zaraz za drugim Rosjaninem. Krąży plotka, że Rosjanie już w sobotę wieczorem, po paru piwach zapytali, czy nie mamy nic przeciwko temu, że przyjeżdżają i wygrywają. Nikt nie miał – szczególnie tyle mocy. Niestety nie miałem możliwości zobaczyć ich w akcji, gdyż finały przeciągnęły się do godziny, o której odchodził ostatni pociąg do Warszawy. I odszedł, bo wcześniej dzięki kibicom z Chorzowa, przeczekaliśmy na tamtejszej stacji ok. pół godziny. W perspektywie czekania ośmiu godzin na dworcu w Katowicach, wykonałem jeden telefon i podjąłem szybka decyzje. Pojechałem do Krakowa i przenocowałem w „Reni Sporcie” Tam stawiła się cała ekipa z sobotniej imprezy. Wieczór zakończyliśmy wyczerpującą sesją boulderową, pyszną pizzą i kilkoma piwami.
Rano niestety trzeba było wracać. Już niedługo kolejne zawody, a kto uważa, że prawdziwą atmosferę wspinaczkową można poczuć tylko w skałach lub górach niech pojedzie i przekona się jak bardzo się mylił.