Autor: Łukasz Perkowski
Dość wcześnie, bo 11 marca, wybraliśmy się do Podlesic, śmy to znaczy Robert, pewna urocza kobieta i na doczepkę ja. Trzeba było się wyrwać i odetchnąć, bo w Warszawie aż kipi i tłumy depczą sobie po piętach. Decyzja o wyjeździe z mojej strony, była bardzo szybka, pakowanie wora jeszcze szybsze a rozczarowanie tym, że nie zabrało się ciepłych gaci karcące, gdyż z zapowiadanych 20 st. C, było o 20 mniej. Z zapominanych rzeczy zawsze są to te najważniejsze – gacie.
Tani film, tylko tyle można powiedzieć o tym piątku, szybko mijającym i obfitym we wrażenia, połączenie „Pulpfiction” z „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”, tyle że w kiepskiej reżyserii.
Docelowo jechaliśmy do Karlika, który jest szczęśliwym współwłaścicielem chałupy w Podlesicach. Wcześniej jednak zahaczyliśmy o Rzędki, gdzie przesiadywał Marecki z Gisbim. Przesiadywał to nader trafne słowo, gdyż Marka zastaliśmy nad dwoma szklankami czystego płynu, z których tylko jeden był Sprit`em. Umówiliśmy się, że przyjedziemy do nich jeszcze po kolacji u Karlika, który powitał nas z radością człowieka siedzącego samemu od jakiegoś czasu nad remontem starej chałupy. A jakaż była uciecha obopólna, gdy dowiedzieliśmy się, że nasz gospodarz posiada wzmacniacz i bas, podczas gdy my wzięliśmy ze sobą piec z fuzem i gitarę elektryczną. Zabawa zapowiadała się świetnie.
Po kolacji rozważając wszystkie za i przeciw, udaliśmy się wraz z Karlikiem do Stachowej. Zaczęło się snucie opowieści dziwnych treści przy piwku i ognistej wodzie. Oprócz nas były cztery osóbki z Warszawki i Rolnik, uchylony, jak mówi o sobie, a przez sąsiadów uważany za świra pierwszej wody. Kto nie zna Rolnika niech żałuje. Jest to jak mówi Robert, menel w dobrym tego słowa znaczeniu, pijak, poeta, artysta pełną gębą. Ostatnio ukradziono mu piłę spalinową, którą wcześniej zapomniawszy kluczy do domu, wyciął w drzwiach wielką literę D. Raz przedstawił też taką inscenizację: rozsypał na podwórzu mnóstwo mąki i orzekł, że spadł śnieg. Jest posiadaczem tylko czterech palców u jednej dłoni, jako że z sobie tylko wiadomych powodów (może w przypływie poetyckiego buntu) któregoś odciął sobie siekierką. Matce tłumaczył, że van Gogh też pozbawił się ucha. We wsi za to śmieją się, że celował w głowę ale nie trafił.
Nie śmiejmy się, a przeczytajmy jednoaktówkę Nicka Cave`a, w niektórych kręgach uznanego artysty (on to ma dopiero nie po kolei) pod tytułem Piątka głupców, gdzie ksiądz za grzechy swoje i świata, ucina sobie palec po palcu. Gdy wszystkim znudziło się jednostajne siedzenie, a z Mareckim i Gisbim nie było kontaktu pojechaliśmy na zad do Podlesic. Prowadził pijany Karol, który nie ma prawka, a myśmy z Robertem rozważali co komu się połamie, gdy wlecimy na drzewo przy prędkości 120 km/h. Rozmawialiśmy z zatrważającym i niezrozumiałym spokojem. Po szczęśliwym dotarciu do domu, zabraliśmy się za muzykowanie i wznoszenie kolejnych toastów.
A ranek, ranek wstał zimny i pochmurny, ale serce rwało się w skały. Poszliśmy na Sedes i Filarek Halinki. Jakoś uporałem się z tą dróżką, pomimo bólu w łokciu. Założyłem stan i zacząłem bawić się kaloryferem, tak zachwalanym przez Siekluca przyrządem. O jasna cholera!
– Idziesz na dwóch żyłach, czy na jednej?
– Na jednej.
– Aha, to po tobie… będzie… wspinać się… ta no.
O kurczę, ale pamięć.
– Sylwia.
Zająłem się kaloryferem chichocząc wraz z nimi z zaistniałej sytuacji. Jedynymi świadkami naszego wspinania było młode małżeństwo z dzieckiem, które określiło Roberta mianem Chłopca z jaskini, widząc jak ten wychodzi z groty. Zajrzeliśmy jeszcze na Kołoczek, oglądając co by tu jeszcze załoić, przechodziliśmy od drogi do drogi.
– Łatwa dróżka, bez asekuracji ale fajne składanie.
– Tak jak glebniesz, to cię potem składają.
Wreszcie wybraliśmy Zacięcie Jarzębinki, które poprowadził Robert.
Gdy wracamy:
„Powiew żywiczny pieści mi głowę opony mam siedmiomilowe widoki pieszczą wzrok nieco inne niż w lecie widać odcinającą się bielą od lasu ścianę Gipsu i dalsze skały ciągnące się aż do Morska, a w oddali masywną sylwetkę Okienika Skarżyckiego. Pojechaliśmy do Stachowej, by zabrać Mareckiego w skały. Zastaliśmy go nad żarełkiem, bladego, o szklistych oczach i zmęczonej fizjonomii. Mógłby w tej chwili zacytować:
„Obejmuję nieobjęte a ono rośnie w eksplozje święte
Po co je zżeram kto to wie po co się mięso boga je
Korę na różne sposoby wzbudzam ekstazy i widzenia wyłudzam
Głodzę się siedzę w medytacji a raz już byłem bliski kastracji”
Zamiast tego jednak usłyszeliśmy:
– Dlaczego was, kurwa, wczoraj nie było?
– Do końca imprezy byliśmy.
Jego oczy nie odmalowały zdziwienia, tylko lekki uśmiech człowieka, który zdał sobie sprawę, że nic nie pamięta, zagościł na jego twarzy. Jaka jest ulubiona droga na Lechworze – oczywiście Magnezjówka. Marecki włożył Stinger`y związał się liną i zaczął napierać. Podszedł do pierwszego przelotu.
– Siekluc łap, łap mnie!
Zszedł.
– Kurwa idę nyżą wpiąć expres.
Znów zszedł, ale miał już pierwszą wpinkę. Póź;niej, gdy był przy czwartym przelocie nastąpił pat, wchodził, schodził, wchodził, schodził, w końcu gruchnął i zjechał na dół. W międzyczasie Sylwia powiesiła wędkę po przejściu filara i zaczęła odpalać wahadła, by dostać się do swoich expresów, które chciała zdjąć.
Tak… Marek zjechał, a fala uderzeniowa parującego alkoholu z jego ciała, buchnęła na kilka metrów. Wytrzeźwiał.
– Cholera, co ja tutaj robię?!
Teraz spróbował Robert, najarany dobrze się bawił na skale, niestety też dupnął. Mi nie chciało się wspinać, więc skakałem jak opętany, by w tym zimnie rozgrzać się. Wędka była w pogotowiu a rękawiczki kobiece na górze, no i Marecki, chyba bardziej przez sentyment dla drogi, wkosił ją, a ponieważ zmierzchało i wszyscy byli w jak najlepszych humorach po temu by rozpocząć balangę, zeszliśmy do Stachowej.
Na rozgrzewkę tanie wino w rodzaju Szalony Toro, grzane z goździkami. W późnych godzinach wieczornych imprezka przeniosła się do pokoju, gdzie chcąc nie chcąc puściliśmy na max muzykę, budząc Mirkę i jej kolesia. W ruch poszedł pan Smirnof, najpierw jeden, a za nim dwa następne, zaczęły się opowiadania, dyskusje, które skończyły się na wyznaniach i ostrym praniu mózgu. Potem to już siedziałem na kibelku i podziwiałem kłącza z wujka Bena, którego jadłem na obiad, a gdy ktoś chciał mi przeszkodzić w tym pasjonującym zajęciu, żenująco się uśmiechałem.
– Proszę cię nie wchodź.
– Zamknij drzwi.
W końcu Marecki zdecydowanym tonem powiedział, że też chce mu się srać i w ogóle bym spierdalał. Na to mój mózg zareagował potulnym pogodzeniem się z sytuacją. Wstałem, włożyłem portki i podreptałem do ogólnego burdelu na łóżku. Rankiem każdy na swój sposób próbował ustalić, gdzie (czytaj między kim) spał. Na przykład Robert przytulił się do Sylwii położył lewą nogę między jej nogi i było mu bardzo dobrze, Marecki natomiast czując przytulające się do niego ciało, nie myśląc długo, odwzajemnił czułość, głaszcząc czyjąś nogę… nogę dziwnie włochatą.
– Siekluc, kurwa jak to ty, to cię zabiję.
Usłyszałem przerażono zawiedziony głos Marka, który odkrył śpiwór, pod którym kimali chłopcy. Po posprzątaniu umyciu się, pojechaniu po rzeczy do Karlika, zjedzeniu czegoś, powrocie do Rzędek, wyciągnięciu chłopaków z łóżek, zakupieniu masy soczków wyjechaliśmy do Warszawki. Każdy kto jechał w skały podlesickie wie, że droga jest usiana pagórkami, na których, gdy jedzie się szybko, można stracić wszystko co w brzuchu spoczęło. – Robert 180, 180.
Podjął wyzwanie, rozpędził się i wyskoczyliśmy odrywając się wszystkimi kołami od ziemi, soki z butelek wzleciały w powietrze i wylądowały na kurtkach, siedzeniach i twarzy Marka. W Kotowicach zatrzymaliśmy się, Marecki chciał kupić fajki. Potem zawróciliśmy by skakać dalej. Skok, sto metrów jedziemy, Robert skręca i leżymy w rowie, w świetnych humorach. Na Katowickiej jeszcze parę zygzaków i prawie jesteśmy w domu, jednak okazało się, że trzeba odwieźć Sylwię do Wilgi.
– A gdzie to jest?
– O tu – pokazała na mapie.
– Rany to ponad 50 kilometrów na południe po drugiej stronie Wisły.
Cytaty zostały zaczerpnięte z wiersza „Volksliserg” Kazika Malinowskiego.