Autor: Krzysztof Sadlej
Elektroniczny pisk budzika wyrwał mnie z płytkiego półsnu.
Nieludzka pora żeby wstawać – wymamrotałem pod nosem, szamocząc się ze śpiworem i szukając po omacku suwaka od wejścia do namiotu. Wyjrzałem na zewnątrz. W srebrzystym świetle księżyca świat, odarty z kolorów i pozbawiony głębi, nie przedstawiał się przyjaźnie. Na ciemnym, klarownym niebie gwiazdy migotały z ironicznym uśmiechem. Cholera, ani chmurki – trzeba wstawać. Idziemy!
Szosa wiła się nieznośnie dnem głęboko wciętej doliny Bregalia. Ponad nami pięły się wysoko gęste, zielone świerkowe lasy, ustępując na pewnej wysokości czerni granitowych skał i niebieskawej bieli niewielkich lodowców. Jechaliśmy trochę w nieznane. Cztery osoby w małym zapakowanym po brzegi samochodzie z mapa, kopią przewodnika i dużą dozą niepewności.
Zanocowaliśmy w przydrożnych chaszczach nad rwącą górską rzeką. Rano szybko się zebraliśmy i podjechaliśmy ostatnie kilometry dzielące nas od Bondo – małej, malowniczej wioski szwajcarskiej położonej u progu bocznej doliny Bondasca. W jedynym sklepie, mieszczącym się przy skromnym, małym ryneczku, opłaciliśmy wymagane pozwolenie na wjazd w wyższe partie gór.
Gruntowa droga pięła się stromym zalesionym zboczem. Wyżej drzewa rosły rzadziej, a ściany doliny rozstępując się, otwierały przed nami przepiękny widok na ogromne monolityczne masywy Piz Badile, Piz Cengalo i postrzępioną długą grań Sciora. Na szczytach skrzyły się w słońcu białe płaty śniegu
Kilka dni później siedzieliśmy na morenie czołowej lodowca Vadrec de la Bondasca. Jak zwykle popołudniami, nad szczytami na zachodzie, zaczynały zbierać się ciemne kłębiaste chmury. Granie znikały, wchłaniane przez zbliżającą się burzę. Góry zdawały się oddychać. Z doliny płynęło ku górze gęste, białe morze mgły. Siedzieliśmy wśród niskiej kosówki z przewodnikiem wspinaczkowym pod ręką, wpatrując się gorączkowo w imponującą, płytową, ponad osiemset-metrowa północno-wschodnią ścianę Piz Badile, wyrastającą przed nami z kontrastującej bieli lodowca. Jej środkiem, system zanikających pęknięć, zacięć i kominów prowadziła droga pierwszych zdobywców… Mgła zawładnęła całą doliną. Niebo rozświetliło się niebieskawym liźnięciem błyskawicy a powietrzem zaraz potem wstrząsnął potężny grzmot, wtórowany monotonnym szumem opadających kropli deszczu.
Co ja tutaj robię – pomyślałem się gdy kolejna wanta wielkości lodówki z majestatycznym furkotem przeleciała kilkadziesiąt metrów ode mnie, rozpryskując się zPółnocno – wschodnia Ściana ostrym hukiem przy uderzeniu w ścianę, na setkę mniejszych kawałków. Rumor skaczących we wszystkie strony odłamków jeszcze przez długą chwilę snuł się po gładkich płytach w towarzystwie szarawych obłoczków dymu o charakterystycznym zapachu siarki. Słońce, które rano błogosławiliśmy za ciepły dotyk na wyziębionej przez noc skale, dawno opuściło północno -wschodnią ścianę. Teraz świeciło wysoko po południowej stronie masywu. Jego promienie stopniowo wytapiały śnieg ze szczytowych partii. Co kilkadziesiąt minut, obluzowany z lodowego uścisku głaz poddawał się grawitacyjnemu ciążeniu, wybierając drogę do środka Ziemi. Towarzysząca mu zgraja mniejszych kamieni szybko rozpierzchała się, w chaotycznych liniach, po całej niemal ścianie. Nieznośny świst przelatujących odłamków wydawał się trwać w nieskończoność. Dręczące oczekiwanie – trafi, nie trafi. W końcu ciemne kształty znikały w szczelinach lodowca, liżącego skały daleko poniżej i znów słychać było cichy szmer lekkiego wiatru.
Wspinaliśmy się już od kilku godzin. Dolne kilkaset metrów poszło szybko i bez większych trudności. Na trzecim stanowisku wyminęliśmy, wolniejszy od nas, zespół czeski i szybko ruszyliśmy do góry. Staraliśmy się możliwie wydłużać wyciągi, łatwiejsze partie przechodząc z lotną asekuracją. W środkowej części ściany zboczyliśmy za bardzo na prawo. Delikatny kwiatek, rosnący na dogodnym stopniu w zacięciu powyżej stanowiska, wydawał się z chichotem oznajmiać – nie tędy droga! Ten błąd kosztował nas ponad godzinę. Zanim wróciliśmy na właściwą drogę, dwójka Czechów zdążyła nas dogonić. Następne kilka wyciągów wspinaliśmy się za nimi, urozmaicając sobie czas wspólnymi, międzynarodowymi rozmowami na stanowiskach.
Godziny szybko mijały. Cienie ogromnych kolosów skalnych wydłużały się na dnie doliny. Nad szczytową granią przepływały rozwiane drobne chmury, podświetlone miękkim wieczornym światłem. Jeszcze kilka długości liny… Nisko zawieszone, nad odległymi wierzchołkami nieznanych gór, słońce oślepiło mnie gdy wyjrzałem zza grani. Wreszcie szczyt! Wygramoliłem się na potężny blok skalny … Autooo! – ochrypłym głosem krzyknąłem z ulgą w dół ciemnej sciany; Chodź!!!
Półgodziny później lina poszybowała parabolicznym torem, zrzucona z pierwszego ringa zjazdowego. Żegnamy się z Czechami, którzy właśnie skończyli wspinaczkę i ruszamy w dół północnym kantem. Cień nocy szybko pełznie nam na spotkanie. Gdzieś tam na dnie ciemnej czeluści stoją nasze dwa namioty – ponad tysiąc metrów pod nami. Następny ring. Następny… Szybko tracimy rachubę… Za który koniec ciągniemy? A żebym wiedział !… chyba czerwony. Nie niebieski ?… zresztą bez znaczenia, i tak się coś klinuje- stwierdza po chwili, z wyraźnym zniechęceniem w głosie, Filip. Przez następne dwadzieścia minut mocujemy się raz z jedną raz z drugą końcówką liny. W końcu wykończeni padamy na półkę skalną. No to z powrotem pod górę!
Słońce już dawno schowało się za horyzont. Skała zdążyła oddać całe zgromadzone w ciągu dnia ciepło, ale rozgrzani nieustającym ruchem nie czujemy gwałtownego spadku temperatury. Tylko mgiełka pary falująca nad ustami przy każdym oddechu daje do myślenia. Przy światłach czołówek szukamy kolejne stanowisko zjazdowe. Gdzieś tu musi być… Siadamy na obszernej i wygodnej półce. Przeczekamy tu do rana.
Codziennie od kiedy pojawiliśmy się w tych górach, a było to ponad tydzień temu… codziennie wieczorem była burza; a dzisiaj kiedy, przywiązani liną do pętli zarzuconej na głaz, nocujemy zawieszeni kilkaset metrów nad ziemią, nie spadła przez cały dzień ani jedna kropla deszczu – uświadamiam sobie układając się miedzy zimnymi kamieniami – Przypadek?
W Bregalii byliśmy dziewięć dni, w ciągu których udało się nam przejść trzy drogi wspinaczkowe: Północny Kant Piz Badile; IV/IV+ (Filip Reinhard (WKSG) i Krzysiek Sadlej), Zachodni Kant Ago di Sciora; V/V+ (Paweł Jakubczyk i Krzysiek Sadlej) oraz dr. Cassina na północno-wschodniej ścianie Piz Badile; VI (Filip Reinhard i Krzysiek Sadlej). Wszystkie trzy są naprawdę godne polecenia.
Nocowanie na dziko jest w rejonie Piz Badile zakazane. Właściciele schronisk mniej lub bardziej dyskretnie, ale dość skrupulatnie przypominali nam o tym, gdy pochyleni pod ciężarem niemałych plecaków, ruszaliśmy w górę, nie wykazując zainteresowania ofertami komfortowego zakwaterowania. Z bardziej rygorystycznym przestrzeganiem zakazu na szczęście się nie spotkaliśmy. Nie za bardzo zresztą wiadomo, kto miałby go egzekwować.
Kolejny tydzień poświęciliśmy nieco wyższej i bardziej zlodowaciałej grupie Berninia. Niestety marna pogoda spowodowała, ze czas ten spędziliśmy głównie w namiotach lub włócząc się, bez jasnego celu, po rozległych lodowcach. Już gdy mieliśmy, zniechęceni nieustającymi burzami, zwijać się z powrotem na dół, ostatniego dnia zaświeciło słońce. Całą czwórką (Ania Podkowińska , Paweł Jakubczyk, Filip Reinhard i Krzysiek Sadlej), w pięknej białej scenerii weszliśmy drogą normalną (tzw. Spallagrat), od strony włoskiej, na najwyższy wierzchołek masywu – Piz Berninia(4049 m.)