Wszystko zaczęło się pewnego grudniowego wieczora, kiedy zadzwonił telefon i mój kolega z biegowego klubu KB Dreptak Mińsk Mazowiecki Seba Reczek zaproponował mi wspólny start w biegu rzeźnika. O Rzeźniku już wiele słyszałem – piękna wyrypa wiodąca bieszczadzką częścią Głównego Szlaku Beskidzkiego. Niewiele myśląc odpowiedziałem, że może na mnie liczyć! To kolejne pół roku, które zostało do biegu po odłożeniu przeze mnie słuchawki na pewno można było lepiej wykorzystać. Niestety – brak systematycznego treningu biegowego nie mógł być dobrą prognozą, ale czas potrzebny był również na naukę no i wspinanie 🙂 Z każdym kolejnym dniem jednak przypominałem sobie, że Bieszczady miały być priorytetem i czyniłem starania by nie dać plamy i nie zawieść kompana. W podróż ruszałem jednak z duszą na ramieniu – pełen obaw, ale również radości i spręża na myśl o czekającej nas 75 kilometrowej przeprawie. Do Cisnej dojechaliśmy nad ranem wraz z mocarzem Krzyśkiem Lisakiem i przemiłą Basią Matusik. Troskliwi organizatorzy pozwolili nam przekimać się w urzędzie gminy – podczas gdy układaliśmy się do snu – o szyby wciąż stukały krople deszczu nie dodając nam zbyt dużo pewności siebie 🙂 Wieczorem zapisy i rozmowy z innymi: że niby warunki okropne (padało cały tydzień), wszędzie błoto, woda – takiego Rzeźnika jeszcze nie widzieliście – mówią organizatorzy. No, ja na pewno, ale komentarze różnych twardzieli, którzy po bieszczadzkim szlaku truchtali już nie jeden raz napawają mnie pewną dozą obawy… Kładziemy się wcześnie – oczywiście po całym dniu snu nie mogę zasnąć i przez te 4 godziny tylko przygotowuję się psychicznie na bieg przewracając się z boku na bok. O 2 wszyscy wstają – spręż mimo nieludzkiej pory odczuwalny w powietrzu. Jedziemy busem do Komańczy, pamiątkowa fotka, rozgrzeweczka i buch! Strzał ze strzelby oznajmia start biegu. Kilka kilometrów po asfalcie i w las. Błoto rzeczywiście straszne, skaczemy między kałużami – buty jeszcze przyjemnie suche. Nagle stop – dobiegamy do strumyczka, który utworzył się w poprzek szlaku. Chwila zastanowienia i stoimy w kolejce do drzewa, które – przewalone z boku – robi za most. Jakie było moje zdziwienie gdy za chwilkę dobiegliśmy do kolejnego strumienia. Tu już nie ma lekko – woda sięga ponad kolana. Niektórzy zdejmują buty – ale koledzy – co się odwlecze to nie uciecze! Mimo tego, że teraz nie pada, warunki są naprawdę ciężkie – wszelkie możliwe rodzaje błota są dzisiaj dostępne i mimo że kamuflaż chyba nie będzie potrzebny to z każdym krokiem nasze nogi upodabniają się do otoczenia. Peleton się wydłuża, więc rozkładamy kijki. Przed biegiem byłem do nich sceptycznie nastawiony, lecz za parę godzin dziękowałem za nie Bogu!
Pierwszy punkt. 02:17:47 – przełęcz Żebrak – fotka, izotonik i w drogę! Zaraz po punkcie przez chwilkę biegnie się naprawdę dobrze – będzie się to na każdym powtarzać – lecz nie można szarżować, ta bateryjka starcza na naprawdę krótko. Chociaż tutaj jesteśmy jeszcze dość silni, to pod górkę jednak zawsze idziemy, na płaskim i w dół – bieg. Szczególnie na zbiegach trzeba uważać, żeby na tym cholernym błocie nie wywinąć orła. Kijki się bardzo przydają.
Po 04:13:23 wracamy do Cisnej. Ludzi klaszczą, dopingują – to zawsze szalenie motywuje. Zmiana skarpet, coś na ząb i napieramy dalej. Po chwili zdarzył się zabawny wypadek, gdyż nagle do ucha
-AAA kurwa Seba, zabierz to!
wpadł mi owad – do środka! Wystawało tylko jedno skrzydełko. Wyciągnęliśmy skubańca, lecz potem długo jeszcze słyszałem bzyczenie w uchu i nerwowo je tarłem. Odcinek Cisna – Smerek jest najdłuższy i zaliczyłem tu poważny kryzys. Od początku wiedziałem, że Seba jest mocniejszy i to on będzie dyktował tempo, lecz wydawało mi się, że idziemy zbyt mocno, o czym nie omieszkałem go w kilku miłych słowach kilka razy powiadomić :-). Na szczęście – słabo słuchał, choć to moje uszy były celem ataków okolicznych owadów! Cały czas mijamy się z różnymi teamami – niekiedy na zbiegach miga nam mieszany zespół. Drobna, ładna dziewczyna – Sabina Giełzak ciśnie w dół wraz ze swym kompanem jak torpeda. Jesteśmy pod wrażeniem niewieściej mocy. Doganiamy ich na kilkukilometrowym odcinku płaskiego asfaltu – ten etap to horror – ciągnie się i ciągnie, zawsze jest jeszcze jeden zakręt, to samo mam za każdym razem na drodze do Moka:)
W końcu jesteśmy w Smereku. 07:37:32. Bardzo ciężkie podejście – sił coraz mniej i w dodatku, gdy wbiegamy na połoninę zaczyna padać. Zasuwamy, gdzie ta cholerna Chatka Puchatka? Mimo paskudnej pogody jest trochę turystów, niekiedy ktoś dopingująco krzyknie. Jedna z pań rzuca na nas okiem i komentuje: ”Jezu, ale on brudne nogi…”. Cóż, skłamałbym mówiąc, że się przejąłem! Do głowy przychodzą mi też różne piosenki ogniskowe: „Połoniny czar ma taką moc…”, rany co za dureń musiał to wymyślić! Pewny wtedy jestem, że jest to zdecydowanie lepsze miejsce na katorgi niż Syberia… Seba jak w trakcie praktycznie całego biegu na przedzie, mało gadamy, ale cały czas czuję wsparcie. W końcu ostatni punkt.
Berehy. 10:29:51. Meta niby tuż tuż, ale jeszcze 9 kilometrów naprawdę ciężkiej pracy. Podejście na kolejną połoninę – Caryńską – dłuży się w nieskończoność. Trochę się za to przejaśnia i ktoś woła: jak pięknie! Oglądam się, ale chyba mój zmysł estetyczny jest chwilowo nieaktywny. Lubię te momenty – kiedy cały świat ogranicza się tylko do pary nóg, pary kijków i kilku metrów przed tobą – wszystko pozostałe jest zbędne – ba, zawadza! Nie myślę jednak o tym co lubię, a czego nie, tylko walczę żeby się nie poddać. Dochodzi się do takich miejsc, o jakich jeszcze z rok temu nie miałem pojęcia. Załącza się taki dziwny program – mówię do świata. Klnę te naszą drogę jak najgorszego wroga, bluzgam strasznie, lecz po chwili uświadamiam sobie, że to przecież nie człowiek, żadnej winy w niej nie ma. Jednak zamiast po prostu biec, zaczynam ją strasznie przepraszać. Przyjdzie potem czas, żeby sama połonina i kilka równie „żywych” obiektów usłyszało co myślę o ich zasranej egzystencji 🙂 Wiem, że dobrze ze mną nie jest, ale w końcu zaczyna się zbieg – ten ostatni. Człowiek z metą zaczyna wtedy tak specyficznie oddziaływać – anomalie grawitacyjne? Ciągnie nas w dół. Seba krzyczy: 12:30! Patrzę na zegarek i jednocześnie jest to mi kompletnie obojętne czy to będzie 12:30 czy też może 15:59. Postanawiam jednak, że za ten cały bieg, kiedy on nas ciągnął, teraz ja zrobię coś dla niego 🙂 Nie wiem skąd, ale wynajduję jeszcze jakieś resztki energii, to chyba ta szamańska moc totemu mety…
Wbiegamy nareszcie po 12:28:52 – padamy sobie w ramiona. Już dalej nie trzeba. Jest pięknie – choć jak zwykle zrozumiem to dopiero później.
Po biegu okazuje się, że Krzysiek Lisak wraz z Markiem Szopą skończyli pierwsi w szalonym czasie 09:31:05. Prawdziwi rzeźnicy, cieszymy się razem nimi i chylimy czapki z głów! Największym podziwem napełniła mnie jednak Magda Łączak, która pobiła rekord tras mieszanych o 1,5 godziny i przybiegła do mety razem z Pawłem Dybkiem trzy minuty po zwycięzcach. Szacun. Następnego dnia wracamy do domu – choć prawdziwy triumfator kieruje – wszystkie cztery osoby zwyciężyły – Basia również przemknęła bieszczadzki szlak. Wracamy z mocą wrażeń, wspomnień, bólem nóg i oczywiście kolejnymi planami – do zobaczenia za rok!
Maciek Kowalczyk