Dzień po. Bałem się tego dnia, bo wszyscy mnie straszyli, że będzie boleć. Boli, ale pozytywnie. Mięśnie zmęczone, ale po mało do świadomości dociera zmęczenie stawów. Kolana informują o swoim jestestwie. Wczoraj targały mną negatywne emocje, dziś jest już dużo lepiej. Dzisiaj, nie mówię kategorycznego nie dla „maratonów”. Pomału zaczynam analizować wczorajsze błędy i dlaczego poszło aż tak źle.
Teraz cofam się do dnia wczorajszego. Patrzę na to wszystko antychronologicznie. Widzę, jak opowiadam znajomym po biegu, co się działo i widzę własne emocje. Nie da się ukryć, że ów bieg bardzo mocno na mnie wczoraj oddziałał. Na mecie podeszła do mnie pani i spytała się czy nie chcę wpaść do nich do namiotu medycznego, więc najlepiej wyglądać nie mogłem. Wszystko przez to, że ostatnie 100 metrów przebiegłem bardzo szybko. Znalazłem gdzieś zapas energii i do tego aplauz złamał permanentny ból, który towarzyszył mi od Powsina. Wziąłem metę i stanąłem obok, by trochę się porozciągać i robić wszystko, aby w końcu przestać czuć dokuczliwy ból nóg. Potem usiadłem na trawie i miałem wrażenie, że wszyscy obok mnie umierają w straszliwych spazmach. Spojrzałem na słońce i było mi zimno. Cały bieg było mi zimno, dlatego chłodzenie się wodą nie miało w moim przypadku sensu. Chociaż słońce nie rozpieszczało i wiele osób na mecie cierpiało z powodu oparzeń. Ja przez cały czas myślałem, że jest w porządku, dopiero, jak się przebrałem w normalne rzeczy, okazało się, że pod kolanami i na wysokości tricepsów skóra ma znamiona słonecznych otarć. 23 km złamał mnie i powiedział, pan nigdzie nie biegnie, teraz przejdziemy się spacerkiem. Nim jednak zdecydowałem się na mieszany maraton, stwierdziłem, że wpierw zachowam twarz i pójdę na bok za potrzebą. Wróciłem na trasę i biegłem, jednak ludzie mnie wyprzedzali i nic już na to poradzić nie mogłem. Popijałem płyny z mojego plecaka i czułem się w miarę dobrze, ale świadomość, że trzeba przebiec drugie tyle nie wpływało zbyt pozytywnie na moje samopoczucie. Powstały dylematy czy iść i wpaść na metę bez twarzy? Czy też wsiąść do autobusu i wrócić pokornie do domu? Może zamówię sobie taksówkę? Nie, zadzwonię do brata, aby po mnie przyjechał. Pech chciał, że zepsuła mi się słuchawka, przez co nie słyszałem jego odpowiedzi i poczułem, że nie mam wyjścia – muszę biec. Szczerze mówiąc chciałem schować się w zacienionym pokoju pod kołdrą i nic nikomu nie mówić. W mojej głowie kłębiły się złe myśli. Bardzo niefajnie wypowiadałem się wewnętrznie o wszystkich fanach maratonów. Mówiłem sobie, że to masochiści, że źle im z oczu patrzy i wiele innych słów krążyło po mojej głowie. Po kilku beznadziejnych podbiegach, poczułem się przeraźliwie głodny i tutaj pojawiło się pierwsze samooskarżenie, że moje śniadanie nie było właściwe, a składało się z twarogu i dużej ilości miodu. Na półmaraton i wszystkie „dyszki” spokojnie starczyło, ale nie tutaj. Żałowałem, że nie posiliłem się wcześniej żadnym bananem. Same żele energetyczne nie wystarczyły. Zjadłem na najbliższym przystanku potężną liczbę bananów, popiłem wodą i poczułem się, że teraz już nie będzie głodu, ale ból będzie potężniejszy. Postanowiłem, że będę biegł pomiędzy punktami spożywczymi, a w ich obrębie trochę sobie pospaceruję. Jednak to nie wystarczyło. W pewnym momencie wszystkie myśli zostały zagłuszone przez ból. Nie było niczego poza nim. Ból nie mówił, abym zrezygnował, on ostrzegał, że już nic nie będzie taki samo. Zatrzymywałem się na trasie, krótkie rozciąganie czasem trochę pomagało, ale nie na długo. Po kilku krokach, jedyne o czym myślałem, to ciepła plaża i drink z palemką. Prawda była dość przekorna. Otóż ból był chyba gorszy podczas marszu, a najgorszy, kiedy się zatrzymywałem do rozciągania. Czułem, jak bardzo się oszukuję, jak oszukuję innych, którzy cały czas biegną. Moralnie było mi źle. Cały czas, gdzieś w podświadomości stało pytanie, jak długo jeszcze będę musiał się przemieszczać i kiedy przejdzie mi ten straszliwy ból i czemu nie czuję żadnego zmęczenia? Starałem się, aby marsz stawał się coraz szybszy, trochę to pomagało. Tak naprawdę najprzyjemniejszy był bieg, ale taki w miejscu, nieefektywny.
Wraz z podłym poczuciem moralności snułem myśli, przechodząc obok jednej ze stacji metra, jak to zrobić, by pojawić się na drugiej i dalej być na trasie? Czy będę wstanie zejść po schodach, a potem wejść, czy nie umrę gdzieś na ławeczce zapomniany przez wszystkich? Wszyscy mówili, że ludzi dopada kryzys na 35 km. Dla mnie cały ten bieg stał się kryzysem. Marzyłem, aby już znaleźć się na tym kilometrze. Kiedy już go minąłem, stwierdziłem, że to będzie najtrudniejsze 7 km w moim życiu. Szczerze mówiąc, to każdy mój kilometr, był najtrudniejszy. Kiedy pojawiłem się na Rozdrożu, już wiedziałem, że teraz najwyższy czas, ruszyć się, zacisnąć zęby i dobiec poniżej 2 godzin! Ruszyłem. Wszystko wskazywało, że dam radę.
Moja frustracja malała, kiedy widziałem ludzi, którzy na głos przeklinali swój los. Mówili coś w stylu: tak blisko, dodając polskie wykrzykniki. Wtedy czułem, że niektórzy walczą o swoje życie dużo bardziej. Wybiegając na ostatnią prostą zobaczyłem plecy gościa, za którym biegłem ponad 20 km. Wtedy tempo było dobre, biegłem na dużo poniżej tego, co zakładałem przed startem i czułem się świetnie, on pewnie też tak miał. Podbiegłem i klepnąłem w plecy, że czuję się, jak on, że nasze dramaty właśnie łączą się teraz, opowiedzieliśmy sobie swoje historie, ale ja już wiedziałem, że będę biegł dalej, on wolał spacer. Potem jeszcze jakiś zbieg, podbieg, krótki czas na ładowanie zakwaszonych akumulatorów i bieg przy zgiełku kibiców. Zobaczyłem przed sobą 2 osoby i duch rywalizacji kazał mi mocno przyspieszyć i je wyprzedzić. Tak zrobiłem, ale mimo wszystko nie poczułem się dużo lepiej. Po prostu dobiegłem. Nie czuję, że zasłużyłem na ten medal. Dopóki nie przebiegnę w ciągu tego dystansu, nie nazwę się maratończykiem.
Na koniec nasuwa się kilka konkluzji:
- Ironman stanowczo w tym roku odpada (połówka jest najwłaściwsza).
- Przed następnym maratonem trzeba trenować bieganie – konieczne 4 godzinne wybieganie.
- Trzeba poeksperymentować z jedzeniem.
- Camelbak powoduje, że jestem prawie 2 kg cięższy.
takie lanie to bardzo dobra i pouczająca dla biegacza rzecz
twoje jednak było delikatne w porównaniu do lania jakie otrzymał niejaki Icefall z KWW
pozwolę sobie zacytować całą jego wyśmienitą relację jaką zamieścił na forum KWW by nie było ci smutno, że cierpiałeś na trasie sam
„No dobra. Przyznawanie się do porażki to niewdzięczne zadanie, ale nie ma to tamto. Głowy w piasek chować nie będę.
Najpierw (oczywiście, hehe) drobne usprawiedliwienie. Do ubiegłego piątku (tj. przed naszym wiosennym biegiem), miałem – jak na swój amatorski poziom – bardzo sumiennie przepracowany sezon zimowy. 150, czasem 200 kilometrów miesięcznego nabiegu (od grudnia do teraz), niezawstydzający czas na półmaratonie – spodziewałem się więc, że na Maratonie poprawię wynik sprzed dwóch lat i nastawiałem się nawet na zejście poniżej 3:45. W piątek przebiegłem sobie na luzie 15km, kończąc je (o głupoto!) w Leklerku na Ursynowie, skąd miałem transport do domu. Tam mnie trochę przewiało (klimatyzacja), ale wszystko było jeszcze OK. Na klubowym biegu w Falenicy było jeszcze nienajgorzej – czas so-so, atmosfera fajna, ale już czułem, że coś ze mną nie tak – zupełnie jakbym miał połowę pojemności oddechowej, jakiś ciężar w klacie. Wieczorem się zaczęło: ból gardła, katar do pasa, rozbicie, zatoki, te sprawy. Wyglądało to zupełnie tak jakbym się ciężko przeziębił i do tego złapał jakąś paskudną alergię. W rezultacie, od soboty po południu tydzień temu, do soboty wczoraj przeleżałam w łóżku 5 dni, harcząc, kaszląc i czując się jak przysłowiowa pizda. Dwa dni musiałem spędzić w pracy co średnio pomogło mi w powrocie do formy. Samopoczucie raczej z gatunku tych zejściowych – ciężko mi było nawet po schodach chodzić. Najgorsza była jednak permanentna sraka – kibel widział moją sprawiedliwą dupę 10-15 razy dziennie i zastanawiałem się już czy w podkradzionej Alicji Muszyniance (w Falenicy) nie było przypadkiem laxigenu….
Wczoraj (w sobotę) nadszedł czas na podjęcie decyzji. Strasznie mi było szkoda odpuścić sobie maraton, w końcu przygotowywałem się do niego przez kilka miesięcy! Spakowałem się więc, konkretnie nawodniłem, przygotowałem butle z magicznymi płynami Indian Tarahumara i poszedłem grzecznie spać.
Żona mówiła: odpuść sobie! Ale jak to?! Odpuścić?! No kurwa way!
Niedziela rano – ostateczna decyzja. Decyzja jasno wskazująca na to, że pozamieniałem się z chujem na łby (che che). Biegnę!
Na Saską Kępę dotarłem sprawnie, wypiłem kolejne płyny, zżarłem upieczone dzień wcześniej ciastka według tajemniczej receptury z Miedzianego Kanionu i ustawiłem się w bloku startowym na 3:45.
Poszłoooooooo!
…ale jakoś od razu słabawo. Postanowiłem trzymać spokojne tempo przez pierwszą dychę i istotnie – było spokojnie, aż za spokojnie. Na początku był tylko jeden dobry akcent – przybicie w locie piątki z Justyną K. lecącą jak pies gończy na dychę – minęliśmy się na wysokości Mennicy. W ogóle to pomysł puszczenia 10K na wprost maratonu był super – strasznie fajna sprawa mijać się z tym ogromnym peletonem.
Jakoś biegłem. Nie wydawało mi się, żebym miał dać ciała – trzymałem równe choć średniawe tempo aż do okolic pałacu w Wilanowie. Tam poczułem pierwszą falę skurczy w jelitach i stwierdziłem nagle, że po prostu muszę się wysrać, bo będzie źle. Udało się (i to celnie; uniknąłem konstatacji, że trafiłem np. w gacie) i poczłapałem dalej. Na punkcie półmaratonu zauważyłem jednak z przerażeniem, że mój czas wykracza o ponad poł godziny ten z poprzedniego maratonu, oraz o dobre 20 minut ten z wiosennego półmaratonu. Nie jest dobrze….
Wiedziałem, że za kolejne 1500 metrów, przy „Mrówce” będzie czekać na mnie rodzina. Wymyśliłem sobie, że tam się wycofam – jestem przeca chory, nie chce mi się więcej męczyć, a tak to będę miał od razu transport do domu i woeczorem się wróci na Saską po mój samochód. Zobaczyłem ich z dalek. Trzymali piękny transparent i wesoło do mnie machali.
Kurwa. Co zrobić? Co, kurwa, zrobić?!
Zatrzymałem się przy nich i zacząłem przedstawiać wizję wycofu. Żona złośliwie dogadała, że mam na co zasłużyłem i że trzeba było nie biec wcale. Dżuniorzy wręcz przeciwnie: dajesz tata, dajesz, będzie dobrze!
Stanąłem na boku walcząc z przemożną ochotą zrzucenia srogiego bełta.
Jak się wycofam, to Asia będzie ze mnie drzeć łacha, że się na własne życzenie wpakowałem w bieg po chorobie. No dobra, ale ja chcę się wycofać! Pierdolę, mam to w dupie – nie chce mi się wcale biec nawet metra więcej. Z drugiej strony pokażę dżuniorom, że można się łatwo poddać, bo mnie brzuszek boli. Takiego wała zatem!
Poleciałem. W końcu to tylko 19 do końca. Na Kabatach spotkałem Pawła S. którego kalifornijska opalenizna i życzliwe słowa otuchy dały mi na krótko impuls do zebrania się w sobie i żwawszego kroku. Nie będę się przeciez przed kolegą załamywał. Trzeba napierać!
Przez Ursynów, aż do basenu SGGW szło nienajgorzej. Niestety zaraz dalej złapały mnie skurcze i przez jakiś kilometr musiałem iść. Brzuch tez się skurczał i rozkurczał. Robaczkowe ruchy jelit i przełyku przypomniały mi „Zdarzenia na Brygu Banbury” Wizualizowałem sobie wiszącą swobodnie z jakiegoś słupa linkę, którą wiatr wwieje mi do ust, a owe robaczkowe ruchy wciągną mnie niczym zestaw Grammingera aż na szczyt pylonu. O w dupę, chyba nie za dobrze z moją głową…
Przestałem iść i zacząłem biec. Przebiegłem nad Smródką i dotarłem do punktu żywieniowego przy samym Metrze Służew. Stwierdziłem tam, że MUSZĘ, po prostu nie ma innej opcjji, wejsć do kibla. Toi-toi nagrzany słońcem był wtedy czymś w rodzaju gównianej sauny. Smród kupy i chemikaliów wprowadził mnie w jakiś katatoniczny trans. Stawałem się coraz lżejszy – dosłownie i w przenośni. Skończyłem. Pora na ablucje – w czym pomocny był zbiornik z antyseptycznym żelem. Kiedy zorientowałem się, że myję tym ręce przez jakieś 5 minut, dotarło do mnie jak bardzo źle z moją głową. Siła woli odsunąłem zasuwę i wypadłem ze sracza na skąpany w letnim słońcu asfalt. Harcereczka z obsługi punktu żywieniowego litościwie podała mi całą miednicę wody, którą dałem radę się jako tako otrzeźwieć.
Uffff… Lżejszy o parę kilo i metr sześcienny gnilnych gazów potoczyłem sie na Północ. Problem polegał na tym, że podczas 20 minutowego postoju w kiblu zostałem wyprzedzony przez prawdziwe „indywidua”. A to koleś o lasce. A to laska w wieku mojej babci. A to jacyś przebierańcy. A to facet z dzieckiem w wózku. Ja pierdolę! Ile ja siedziałem w tym toi-toiu?!?! Nie mogę dotrzeć w tej ekipie na metę! Trzeba wreszcie zacząć biec!
Ostatnia dycha była golgotą. Biegłem przez kilometr i maszerowałem przez 300 metrów i tak już do końca. Na Most wkroczyłem z nadzieją, że zmieszczę się w pięciu godzinach. Wiedziałem już, że jeśli miałbym choćby o sekundę przekroczyć 5 godzin, to po prostu tuż przed metą zejdę z trasy. Takiego poniżenia bym nie przeżył.
Na ostatnim odcinku udało się przyspieszyć – zewsząd rozlegały się okrzyki praskich emerytek: dajesz Kacper, dajesz! Brawo brawo! I tak dalej. Czułem się jak na meczu w piłkę w przedszkolu, kiedy każdorazowe dotknięcie piłki nogą bywało nagradzane burzą oklasków. Katastrofa, co za wstyd!
Metę przekroczyłem z czasem 4:42. Zegarek pauzowany podczas wszystkich postojów pokazywał czas 4:14. Czyli spędziłem srając i kontemplując możliwość wycofu prawie pół godziny!!
Porwałem medal i enercetę i czym prędzej uciekłem do samochodu, do którego musiałem jeszcze przeczłapać ponad 2 kilometry.
SMS’owo: najgorszy start w zawodach w życiu a zarazem najlepiej zorganizowany bieg w jakim kiedykolwiek uczestniczyłem!
I już na serio: doskonała atmosfera na trasie, bardzo mili kibice, było warto zmierzyć się z fizyczną ruiną swego ciała i jednak dotrzeć do mety.
Jeśli wbiegnę w mniej niż godzinę na Kasprowy, to może czekają na mnie Gigalaje….?”
ale walka:) prawie się popłakałam ze śmiechu, ale też mnie przeraziły te historie 3 dni przed debiutem maratońskim…
każdy ma swoje wymówki, środowisko wspinaczkowe dobrze je zna 🙂