Autor: Robert Sieklucki
Pomysł samotnego przejścia Get Whacked przyszedł do głowy tak nagle, jak informacja, że lipiec w Tatrach spędzę bez partnera. Na dzień przed wyjazdem zacząłem kompletować sprzęt i informacje o drodze. O ile ze sprzętem nie było większego problemu (trochę niezaplanowanych złotówek do wydania) to gorzej było z informacjami o drodze. Schemat z „Gór”, trochę horrorystyczny opis i problematyczna wycena drogi podniesiona przez autorów pierwszego przejścia do VII A3+, Odcinki czysto hakowe jak i połączone z trudnym wspinaniem klasycznym. Wszystko to razem zapowiadało się na coś naprawdę nowego i trudnego. Pierwsze dni spędziłem wspinając się z Sylwią po niezbyt trudnych drogach w Moku i Piątce. Po trzech dniach zostałem sam. Dzień w którym miałem wystartować nie przypadł mi do gustu. Niedziela, ostatni dzień dyżuru ratownika, o którym mówią, że podczas jego służby zawsze coś się dzieje. Jeden dzień mnie nie zbawi – lepiej poczekać. Następnego poranka niemiłosiernie obładowany sprzętem, szturm żarciem i wodą przygotowany na spędzenie w ścianie minimum dwóch dni opuściłem tabor. świt, nikogo dookoła, tylko ja mój oddech i moje myśli. Po co tam idę? Czy to wszystko nie jest jakąś bezsensowną zabawą dla dużych chłopców?
Asfalt, schronisko, szlak, piargi … przewieszki ponad głową nie wyglądają przyjaźnie. Widzę półkę która tak nieprzyjaźnie potraktowała Michałka. Buduję dolne stanowisko, nie spieszę się, wszędzie pełno drobnych muszek napastujących każdy odsłonięty fragment ciała. Stanowisko jest już gotowe, spojrzenie na zegarek, w niebo, zapowiada się ładny dzień, to dobrze. Ruszam, pierwsze ruchy trochę sztywne, jak zwykle przy wspinaniu solowym muszę przestawić świadomość na inny sposób asekuracji, dłuższe i bardziej niebezpieczne loty w przypadku odpadnięcia.
Pierwszy wyciąg ma oferować trudności VI+ A2. Obładowany sprzętem do haczenia wbijam się klasycznie w drogę powoli zdobywam kolejne metry, początek jest naprawdę emocjonujący, marna asekuracja a pod tyłkiem półka. Dochodzę do przewieszek, od tego miejsca powinienem grzecznie zwiesić się w ławkach, ale mam wrażenie, że teren puści klasycznie. Niestety dźwiganie kompletu szpeju do haczenia skutecznie osłabia moje „bułki” w przewieszce i zmusza do odpoczynku w przelocie. Po pewnym czasie docieram do stanowiska, poprzednicy nie zostawili żadnego haka i całe stanowisko muszę stworzyć sam. Teraz tylko zjazd na dół, likwidacja przelotów, wciągnąć worek i po ok. 2,5 godzinach mam za sobą 1 wyciąg. Nieźle pierwszy wyciąg i od razu odhaczenie, wydaje mi się że na jakieś VI+/VII- 2xAF. Jestem z siebie zadowolony. Drugi wyciąg nie wygląda już tak prosto – VII A2+. Przede mną gładka płyta nie dająca nadziei na porządną asekurację, również okap z bliska nie wygląda ciekawie, obmyślam którędy przedarli się chłopcy. Napieram, pojawia się ten sam problem co poniżej, jestem zbyt obładowany by móc sprawnie pokonywać siódemkowe trudności. Tym razem jednak nie mam przelotu w którym mógłbym odpocząć. Nawet zawie-szenie skyhook`a na tej gładkiej płycie jest bardzo mało prawdopodobne. Z sercem bardzo blisko zatrzymania akcji dochodzę do okapu z jednym przelotem – jedynką. Ten klasyczny odcinek to prawdziwa klasa, należy się duże uznanie za to że, podczas pierwszego przejścia nie osadzono tam spita(brawo).
Okap okazuje się naprawdę kruchy, kilka elementów tworzących go, znalazło się u podstawy ściany bynajmniej nie z powodów czysto naturalnych. Przedzieram się jednak coraz dalej od ściany. Kluczowe okazują się friendy, których niestety mam deficyt oraz kostki wkładane pomiędzy ruchome bloczki. Wreszcie krawędź, osadzam bardzo dobrą V-kę, sięgam po ekspres i… walę się w dół. Znów mam przed oczami siódemkową płytę tylko tym razem oglądam ją z odległości kilku metrów. Patrzę do góry, wiszę na jednej z kostek, kilka zostało wyrwanych, a ucho V-ki połyskuje szyderczo ze szczeliny. Cholera tyle roboty na nic. Zakładam prusy i zasuwam do ostatniego przelotu. Kilka punktów i znów przed sobą mam hak, tym razem cię mam, myślę sobie szybko przepinając karabinek. Nareszcie stanowisko i znów na dół, zlikwidować przeloty, wciągnąć wór.
Koniec zabawy, przyglądam się uważnie przewieszonej płycie popijając wodę, A3+. Daleko ponad sobą dostrzegam pozostawiony haczyk, to chyba rurp. Stanowisko mam z dwóch porządnych haków więc śmiało ruszam i już na początku przytyka mnie. Pierwsze punkty dające się osadzić to są rurpy i wątpliwej jakości knife’y. Po paru przepinkach przyzwyczajam się i już bez większych problemów pieszczę kolejne skyhooki, rurpy i jedynki. Przeprowadzam rozmowę z pajączkiem, który upodobał sobie jedyną w moim zasięgu szczelinkę i wcale nie ma zamiaru jej opuścić. Po namowach pospiesznie oddala się (do góry !!). Wyciąg jest trudny, ale systematycznie przemieszczam się ku górze. Coraz więcej sprzętu zostawiam pod sobą, nagle stop, nie mam już karabinków. Gorączkowe myśli, co robić ?, decyduję się dokończyć wyciąg klasycznie(według schematu A2). Gardło mam już tak wysuszone, że każdy ruch języka powoduje niesa-mowity ból nie mówiąc już o próbach przełykania śliny, której brak.
Udaje się. Docieram na dolne tarasy, szybko stanowisko i na dół, w worze mam wodę, tylko o tym teraz myślę. Wychodzę na „małpach” na stanowisko, wciągam wór i spojrzenie na zegarek. To już 14 godzin ?. Czas płynie nieubłaganie. Dzisiejszy plan wykonałem, przygotowuję się do biwaku, rozwieszam poręczówkę, mocuję wszystkie graty i już mogę w ciszy delektować się wodą, jedzeniem i własnymi myślami. Jestem sam. Pierwsze gwiazdy rozświetlają czerń nieba. Leżę przykryty eNeRCetą, słucham spokojnego głosu, sączącego się ze słuchawek walkmana. Jest mi dobrze. Odczuwam spokój jakiego ciągle poszukuję w górach. Sen.
świt, pomimo swojego uroku nie jest czymś o czym marzyłem, nie przypuszczałem, że będzie tak zimno, no cóż, góry. śniadanko, łyk wody, przestudiowanie schematu i do roboty.
Według schematu ma być zacięcie A1+ a później szóstkowa klasyka, zachęcony wczorajszymi sukcesami postanawiam naprzeć klasycznie. Rzeczywiście puściło(ok. VI+), ale kosztowało to trochę nerwów – pod tyłkiem póła a obie ręce zajęte Dulferem, standartowy dylemat asekuracyjny. Przed samą półką stanowiskową trochę przytkało mnie, ale po chwili już buduję stanowisko. Co dalej ? Sięgam do kieszeni po schemat, kieszeń jest pusta. K…. Nie ma co rozpaczać tylko trzeba NAPIERAĆ. Zastanawiam się, którędy mogli przejść. Próbuję wprost do góry, osadzam dwa punkty i koniec. Do następnej szczelinki brakuje mi ok. 5 cm chwila walki i walę się w dół na stanowisko. W myślach układam sobie obraz schematu, chyba już wiem lekki trawers w prawo i do góry. Osadzam kosteczkę( z tych mikro) i powoli staję w ławeczce, trzyma, ale nie za długo. Zdążyłem tylko zobaczyć co jest wyżej i już poszybowałem wahadłem waląc w płyty pod stanowiskiem. Tego już za wiele. Przypomniałem sobie, że na dole jest Marcin Michałek, zjadę, dowiem się o dalszy przebieg drogi i wrócę tu jutro. Zostawiam cały szpej i zjeżdżam na dół zostawiając poręczówkę. Wieczorna rozmowa z Marcinem przeobraziła się w plan wspólnego wspinania celem zrobienia nowego wariantu co prowadziłoby do całkowitego uniezależnienia drogi. Do tej pory jeden wyciąg był wspólny z Yellowstone. Rano po poręczówkach dotarliśmy do czwartego stanowiska. I tu wyjaśniła się tajemnica mojej wczorajszej porażki – Bittmar z Michałkiem pokonali to miejsce stosując zapomnianą technikę żywej drabiny. Dalej już poszło jak z płatka Marcin sprawnie przeprowadził wyciąg do końca. Stoimy na stanowisku, krótka wymiana zdań i plan jest już gotowy. Napieram pierwszy, teren dziewiczy i zupełnie nieznany powoli puszcza, wyceniam to na V+, jeszcze tylko łatwy trawers i staję pod piękną ryską prowadzącą przez płytę. Już cieszyłem się na to wspinanie, gdy nagle z nieba zaczęły spadać kawałki lodu. Grad wspomagany grzmotami. Szybko się wycofuję do ostatniego dobrego haka i zostawiając poręcz docieram do Marcina. Osłaniani przez kaski zjeżdżamy w pośpiechu poręczując ścianę.
Dzisiaj już nie ma szans na powrót w ścianę. Oddalamy się w kierunku piwnych dyskusji.
8 lipca wychodzę po poręczy na 5 stanowisko. Zostało mi ostatnie 25m. dostrzegam, że lina, którą w pośpiechu zrzucaliśmy na dół jest przetarta. Jeszcze nie wiem w jakim stopniu. Nagle szarpnięcie, obsunąłem się z koszulką. Spoglądam do góry i dostrzegam że z liny pozostała tylko jedna żyła z rdzenia. Wiszę w kompletnej lufie, kilka metrów od ściany i ok. 30m. ponad dolnymi tarasami. Powoli, jedno-stajnie obciążając resztki liny przesuwam się centymetr po centymetrze do góry. Docieram do miejsca przetarcia, cały drżę, modlitwy i przerażenie opanowały mój umysł. Jestem 3 metry od stanowiska i wiszę na cienkim rdzeniu. Dosięgam skały jest mokra i śliska, nie mogę się szamotać znów obsunęła się koszulka. Zwisając na jednym ręku osadzam jedyną kostkę jaką mam przy sobie. Jest to stregor, którego znalazłem podczas podchodzenia po poręczy. Sięgam po ławkę, lecz wypada mi ona z ręki, odprowadzam ją prze-rażonym wzrokiem. Podczepiam drugą i to wszystko co mogę na razie zrobić. Marcin jest 50 metrów niżej. Nie wiem co myśli ani co czuje. Na moją prośbę podczepia mi ławki i friendy. Cały czas stoję w jednej ławce i kurczowo ściskam śliski chwyt. Jedną ręką i zębami wyciągam podczepiony szpej. Osadzam friendy i powoli wydostaję się na stanowisko – żyję. Poprawiam poręczówkę i oczekuję na Marcina. Przepraszam Marcin, ale albo poczekamy godzinę albo ty napieraj ten wyciąg, psyche mam złomotaną kompletnie.
Marcin ochoczo napiera by dokończyć rozpoczęty wczoraj przeze mnie wyciąg. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami okazał się piękną hakową wspinaczką na jedynkach i cienkich hakach(A2). Z pewnymi oporami przypinam małpy by wyruszyć do góry, ale po pierwszych ruchach jest już okay. Następny wyciąg nie sprawił najmniejszego problemu, nawet z workiem na plecach. Ostatni wyciąg (bardzo przyjemne A1) prowadziłem już w deszczu. Po ciemku i w deszczu asekurując się usiłowaliśmy dotrzeć do stanowisk zjazdowych. Wreszcie zmęczeni i kompletnie przemoczeni znaleźliśmy się na taborze. Droga w pełni zasługuje na swoją nazwę można na niej nieźle dostać w dupę.