Cztery tygodnie na Ruth

Autor: Jakub Radziejowski

Ósmego dnia opadów Maciek zaczął mi wierzyć. Początkowo zbywał mnie spokojnie, potem troszkę już bardziej nerwowo rzucał urywane zdania w rodzaju „Przestań gadać głupoty. I tak mnie nie przekonasz…”; po pewnym czasie nie brzmiał już zbyt pewnym siebie, aż wreszcie przestał reagować na moje nieznośne mantryczenie i zaczął spoglądać na mnie jakby z wyrzutem. Że niby czemu go nie uprzedziłem.

A był to ósmy dzień mniej lub bardziej nieprzerwanych opadów śniegu, czasem śniegu z deszczem. Do tej pory wszystko szło według dobrze znanego mi od kilku lat schematu, według którego gdziekolwiek się nie ruszę… wszystkie Bardzo Złe Fronty Pogodowe już czekają w blokach startowych, by podążyć w tym samym kierunku. Większość dotychczasowych wyjazdów była dotąd swoistymi próbami bicia rekordów w nieefektywności.

No i teraz siedzę sobie z Maćkiem w malutkim dwuosobowym namiocie, gdzieś na samym środku lodowca Ruth na Alasce. Na zewnątrz ciągle pada, a my przewracamy się z boku na bok, udając, że coś tam czytamy i czegoś tam słuchamy. Dzisiaj nie czekamy już nawet na poprawę pogody, tylko na czas obiadu, kiedy to będzie można zająć się czymś konstruktywnym, jak choćby przygotowaniem posiłku.

Czemu przyjechaliśmy na Alaskę – znaną przecież z wyjątkowo niekorzystnych warunków pogodowych – tego naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć. Przecież jest tyle wspaniałych miejsc na świecie, jak choćby Dolina Yosemite w Kalifornii czy rejon Tsaranoro na Madagaskarze, gdzie oprócz przepięknych, wielkich ścian, dobra pogoda jest gwarantowana. Cały czas zadajemy sobie to pytanie, wykazując coraz to mniejszą cierpliwość. Niestety, prawda jest taka , że alpiniści to ludzie, którzy uwielbiają komplikować sobie życie. Zamiast nagrzanego słońcem granitu – zadymka śnieżna i minusowe temperatury; zamiast przyjemnego kurortu nadmorskiego – środek lodowca kilka tysięcy kilometrów od domu, gdzie nawet telefony satelitarne odmawiają posłuszeństwa…. Takie są fakty – ale jakie są tego przyczyny? – Proszę, nie pytajcie…

A wszystko to zaczęło się od telefonu w pewien kwietniowy wieczór. Impreza w toku. Przy stole alkoholowe dyskusje, w których staram się wszystkich przekonać, że „koniec. Ostatnie trzy marcowe tygodnie w Norwegii, kiedy to bezskutecznie czekaliśmy na jakąkolwiek szansę wbicia się w ścianę przekonały mnie, że alpinizm nie jest dla mnie”. Przyszedł czas na stabilizację i znalezienie stałej pracy. Koniec nieodpowiedzialnych, marnujących pieniądze wyjazdów, z których nie ma ani korzyści, ani przyjemności. Siebie (:!!) już prawie zdążyłem przekonać, kiedy odebrałem telefon:

„Cześć Kuba, tu Maciek. Słuchaj… Jest taka sprawa….Nie przejechał byś się na Alaskę?” zapada cisza, on zrobił swoje, ja nie wiem, co odpowiedzieć. Ania patrzy na mnie i już wie, co się święci… Pytam Maćka o szczegóły i mówię, że zadzwonię jutro.

No i cóż – same argumenty przeciw: brak pieniędzy, ostatnie cztery wyprawy bez sukcesu, czas na stabilizacje,… mógłbym tak pewnie wymieniać bez końca…Czy jest jakiś argument za …? …Alaska.

Dzień później dzwonię do Maćka:
„Cześć tu Kuba, to ile to by miało kosztować…?”
Nie muszę chyba dodawać, że pomimo tego, iż kosztowało zdecydowanie za dużo – półtora miesiąca później, słuchaliśmy z Maćkiem charakterystycznego dźwięku, jaki wydają płatki śniegu uderzające o powierzchnię namiotu….

A niewiele brakowało, żeby już na samym początku wyprawy fatum zatriumfowało i żebyśmy wrócili zanim wszystko na dobre się rozkręciło. Na lotnisku we Frankfurcie przebyliśmy wszelkie możliwe bramki, check-iny, ochronę lotniska. Pozostało nam jakieś 50 minut do odlotu i ostatnia kontrola przed wejściem do samolotu. Wtedy to podszedł do nas jeden z panów obsługujących linie „Condor” i zdecydowanie, acz z uśmiechem poprosił o okazanie paszportów. Zebrał wszystkie, przejrzał je dokładnie i powiedział „There is a small problem”, po czym zaprosił nas do swojego stanowiska. Ze zdziwieniem, ale jeszcze nie przeczuwając nic złego patrzyliśmy, jak pan wpisuje nas na jakąś listę. Po chwili oddał nam paszporty mówiąc „Sorry, you can’t fly”.

„Why…?” było wtedy jedynym słowem, jakie byliśmy sobie w stanie przypomnieć.
„You have no transit visa to Canada”. Okazało się, że samolot miał międzylądowanie w Kanadzie. Jednakże agencja turystyczna nie poinformowała nas o tym fakcie. Co więcej na bilecie nie było żadnej informacji o jakimkolwiek międzylądowaniu, co sprawiło, iż żaden z nas o problemie tranzytowej wizy kanadyjskiej nawet nie pomyślał. Następne dziesięć godzin minęło nam na szaleńczej walce o jakiekolwiek miejsca, w jakimkolwiek samolocie lecącym do stolicy Alaski – Anchorage. Jak się szybko okazało – nikt tu nie był winny. Co dziwne – nawet nas nikt nie próbował winić. Jednakże szybkie załatwienie sprawy również okazało się niemożliwe. Dzięki uruchomionym w kraju znajomym, którzy rozpoczęli nieustające, telefoniczne bombardowanie agencji turystycznej, udało nam się przenieść odlot o cztery dni, bez dopłat manipulacyjnych. Tym razem samolot miał lecieć bezpośrednio do Anchorage…A przed nami były cztery, bynajmniej nie pasjonujące, dni w stolicy europejskiego biznesu.

Czy to jest normalne…? Nie dość że plecy pękają pod ciężarem plecaków, nigdy nie ma się gwarancji dobrej pogody, ładuje się w wyprawę pożyczone pieniądze, to jeszcze człowiek może spotkać przeszkody w pozornie pewnym i bezpiecznym terenie – na lotnisku… Nie – to nie jest normalne. Siedząc w namiocie przekrzykujemy się z Maćkiem nazwami miejsc, w które nigdy nie pojedziemy. A więc nie pojedziemy już więcej na Alaskę, ani w Himalaje, ani na Ziemię Baffina, a już na pewno nie pojedziemy nigdy do Patagonii. Tam pogoda jest zawsze zła. Więcej się na to nie damy nabrać.

Talkeetna – miasteczko jak z „Przystanku Alaska”. Jedna nie za długa ulica. Pięć barów, kilka sklepów z pamiątkami (w końcu niedaleko jest najwyższy szczyt Ameryki Północnej – Mount McKinley) i jeden mały supermarket. Oraz oczywiście lotnisko. Jedyne takie miejsce w całej Ameryce. Kilka firm turystycznych specjalizujących się w lotach samolocikami typu Cessna nad lodowcem i wokół McKinley’a. Można także wylądować na samym lodowcu. Stąd też w Talkeetnie dzikie hordy turystów. Każdy chce zobaczyć Denali (indiańska nazwa McKinley).

Talkeetna jest także znana ze swych mężczyzn (jeden z odcinków legendarnego „Oprah Winfrey Show” nosił nazwę „Men of Talkeetna”). Długobrodzi, wielcy jak dęby faceci okupują lokalne bary, nieustająco grając w pokera. Typowy „Man of Talkeetna” posiada też duży samochód typu pick-up oraz wielkiego psa przykutego łańcuchem do samochodu…Nieodłącznym atrybutem lokalnego mężczyzny jest nóż długości przynajmniej 40 centymetrów. A nad wejściem do jednej z knajp wciąż wisi tabliczka. „Wchodząc do baru, proszę zostawić strzelbę u barmana”…

Będąc już na lodowcu poznaliśmy Fabrizia, przewodnika górskiego, który w Talkeetnie był już kilkukrotnie. Opowiedział nam swoją ulubioną anegdotę o miasteczku:

Środek zimy, światło dzienne pojawia się w Talkeetnie na nie więcej niż dwie godziny. Wszyscy lokalni piją w przerwach między snem. Do domku właściciela jednej z korporacji lotniczych, zajmujących się lotami turystycznymi wokół Denali, ktoś się dobija. Zaskoczony właściciel otwiera drzwi i widzi wielkiego, kompletnie pijanego mężczyznę mierzącego do niego ze strzelby.
„Czy to ty opowiedziałeś Ygrekowi, że spałem z żoną iXa” pyta się przybysz ledwo stojąc na nogach.
„Nie” odpowiada spokojnie gospodarz.
„Nie szkodzi. I tak mam zamiar zastrzelić wszystkich, którzy staną mi na drodze” mówiąc to stara się wycelować w gospodarza. Strzela raz i drugi, jednakże będąc kompletnie pijanym nie jest w stanie, dzięki Bogu, trafić w cel. Po chwili rzuca strzelbę na schody i wybiega. Przerażony właściciel firmy zatrzaskuje drzwi.
Po chwili słyszy powtórne łomotanie w drzwi i głos, tym razem pokorny, tego samego faceta:
„Przepraszam, czy nie pomógłbyś mi wypchnąć samochodu z zaspy, bo nie mogę wyjechać z Twojego podwórka.”
Przez następne dwie godziny obaj zgodnie walczą z samochodem, zaspami i zimnem. Doprawdy zaskakująca symbioza.

My nie przybyliśmy tu zmagać się z Denali, ani bratać się z mieszkańcami miasteczka. Naszym celem jest lodowiec Ruth i wznoszące się nad nim tysiącmetrowe, skalno-lodowe ściany. W Talkeetnie wynajmujemy dwie pary sanek i po ostatecznym przepakowaniu, wylatujemy z Maćkiem (już sami, gdyż reszta ekipy założy swoją bazę na innym lodowcu) na Ruth Glacier, gdzie mamy zamiar kilka tygodni. Samolot ląduje w najwyższym miejscu – tam, gdzie jest najbezpieczniej i lodowe szczeliny jeszcze się nie otworzyły. Stąd, by dostać się na właściwe miejsce naszej Bazy, musimy przebyć tylko kilka mil na nartach, ciągnąc ciężar na sankach.

Sama Baza to kilka namiotów. Najróżniejsi ludzie. To prawda – niektórzy z nich są tu w pracy – przewodnicy górscy, czy ludzie będący zawodowymi alpinistami. W naszej naiwności wzdychamy z zazdrością myśląc o tym jak „łatwe” życie mają tacy ludzie. „Nie dość że się wspinają do woli, to jeszcze dostają za to pieniądze…” Dopiero po kilku dłuższych (bo cóż innego robić podczas ciągłego opadu śniegu) rozmowach wyłania się nieco inny obraz zawodowego wspinacza – specjalisty od automarketingu, byłego studenta, co najmniej dwóch wydziałów uniwersyteckich – jeden to obowiązkowo marketing, a drugi do wyboru – dziennikarstwo, public relations, filozofia – w każdym razie coś co pozwoli dorobić całą otoczkę wokół własnej osoby. Alpinista taki, jak się okazuje ku naszemu zdziwieniu, nie zmienia wyłącznie samolotów w trasie pomiędzy Alaską a Karakorum, czy też pomiędzy Patagonią, a Ziemią Baffina. Większość czasu spędza w domu, wertując prasę specjalistyczną, szukając informacji na temat nowych produktów wprowadzanych na rynek przez duże korporacje. Potem wymyśla do tego strategię reklamową (oczywiście z uwzględnieniem własnej osoby) i próbuje nią zainteresować szefów od działu sprzedaży i marketingu. W efekcie tylko nieliczni mogą liczyć na pieniądze…

Dziewiątego dnia pobytu, budzi nas cisza. Tym razem nie pada. Jeszcze nie do końca ufni we własne zmysły wyglądamy na zewnątrz… Dookoła wreszcie doskonała widoczność. Nie do końca pewni tego, co widzimy decydujemy się na krótką, kilkugodzinną wspinaczkę na rozruszanie kości. Za to jeżeli pogoda się utrzyma to pojutrze spróbujemy czegoś trudniejszego.

Ku naszemu zdziwieniu (tu Maciek zdecydowanie tryumfuje „A nie mówiłem żebyś nie gadał głupot”) pogoda rzeczywiście utrzymuje się jeszcze przez dwa dni. Wystarczająco rozruszani, decydujemy się na zmierzenie się z 900 metrową, zachodnią ścianą Eye Tooth. Opis drogi wygląda zachęcająco – dobrej jakości skała, niezbyt wygórowane trudności, piękna linia drogi. Czego chcieć więcej?! Po półtora godzinnym podejściu okazuje się, że od godziny linią drogi wspina się dwóch Amerykanów. Co za ironia losu! W ciągu siedmiu lat od pierwszego przejścia droga otrzymała zaledwie dwa powtórzenia, a tu właśnie dziś będą się na niej wspinać „aż” dwa zespoły…

Szybko okazuje się, że „dobra jakość skały” w rozumieniu alaskańskim sprowadza się do tego, że zamiast bloków skalnych wielkości 30 calowych telewizorów, jesteśmy bombardowani kamieniami wielkości „zaledwie” zaciśniętej pięści. Szybko doganiamy Amerykanów. Okazuje się, że jest to ich pierwszy pobyt na Alasce. Zak jest studentem dziennikarstwa, a Shannon,co podkreśla z dumą – był strażakiem. Kiedy dowiadują się, że jesteśmy z Polski, pytają gdzie u nas można się wspinać. Nazwa Tatry i Jura Krakowsko Częstochowska oczywiście nic im nie mówią. Z niecierpliwością czekają na następne nazwy. Kiedy te nie padają, ze zdziwieniem konstatują: „Jak to? Tylko dwa miejsca?… Ale przynajmniej możecie wyskakiwać na weekend w Dolomity…” No cóż, kiwamy tylko z Maćkiem głowami. Z amerykańskiej perspektywy, rzeczywiście Dolomity są tuż za rogiem….

Jeszcze przed północą jesteśmy na grani szczytowej. Czekamy na Amerykanów około półtorej godziny i rozpoczynamy zjazdy linią drogi. Latem, na Alasce zmrok na dobre nie zapada, więc działać można przez całą dobę. Niestety okazuje się, że zjazdy zajmują nam tyle czasu, że punkt dziewiąta rano jesteśmy z powrotem u podstawy ściany. Kompletnie przemarznięci i odwodnieni. W czasie zjazdów, niejeden raz zdarza nam się przysnąć. Najmniej zestresowany zdaje się być Shannon, który każde pięć minut jest w stanie wykorzystać na sen. Potrafi to zrobić nie tylko w pozycji stojącej, ale i wisząc w dwóch hakach nad czeluścią, nie zawraca sobie głowy ekspozycją spokojnie pochrapując w oczekiwaniu na swoją kolej.

No więc wreszcie się udało. Kosmiczne zmęczenie i ulga. Przełamaliśmy z Maćkiem (on tryumfuje!) moją złą passę. Pierwsza wyprawa od dawna, która nie zakończy się porażką. Zrobiona długa, piękna droga. Mnóstwo wspaniałych znajomości już zawiązanych. Ten wyjazd już jest udany. „A może by się coś jeszcze udało zrobić. Mamy przecież jeszcze kilka dni. Może pogoda się nie zepsuje…”

Zepsuła się dość szybko, bo już następnego dnia. Początkowo i tak nas to nie zmartwiło, bo przecież trzeba było odpocząć. Jednakże z czasem okazało się, że załamanie znowu się wydłuża i jesteśmy „skazani” na wielogodzinne rozmowy z mieszkańcami Bazy. W międzyczasie przybywają nowi – Włosi, Austriacy; wyjeżdżają niektórzy Amerykanie. Rozpoczyna się kolejny monotonny tydzień. Przerwy na spotkania towarzyskie, posiłki, czytanie książek…

Już od początku pobytu często machinalnie, czasem z nadzieją, spoglądamy w kierunku Mount Barrill, a szczególnie w kierunku jego wschodniego filara o wdzięcznej nazwie „Cobra”. Formacja ta przypomina gotowego do ataku węża widzianego od tyłu. Ta legendarna droga została pokonana przez dwóch amerykańskich wspinaczy (J.Doniniego i J.Tackle) w 1991 roku i od tego czasu do 2002 nie doczekała się, pomimo wielu prób, żadnego powtórzenia. Dopiero tydzień przed nami pokonuje ją dwóch Kanadyjczyków (dwa dni poręczowania oraz dwa dni wspinaczki)

Kiedy już podejmujemy z Maćkiem decyzję, przychodzi do naszego namiot Zak i pyta się czy nie mógłby pójść z nami. Jego partner nadwerężył sobie ramię i jest na razie wyeliminowany z jakiejkolwiek działalności górskiej. Po niedługiej rozmowie decydujemy się iść we trójkę. Jedyny warunek to powrót dobrej pogody w ciągu najbliższych dwóch dni, gdyż Zak musi w ciągu czterech dni opuścić lodowiec… Ze względu na to decydujemy się iść „na lekko”, w stylu „non-stop” – bez sprzętu biwakowego i z minimalną ilością potrzebnych do wspinaczki rzeczy. Dwie torebki liofilizowanego kurczaka z ryżem na trzech muszą wystarczyć… A pierwsze przejście Cobry trwało 6 dni…

22 czerwca jeszcze o piątej rano padał śnieg. O godzinie ósmej budzi nas Zak raźno pokrzykując. „Słońce! Wstawajcie natychmiast, musimy iść się wspinać. To nasza jedyna szansa”. Cóż ósma rano to zdecydowanie za późno na rozpoczynanie tak trudnej wspinaczki, jednakże jest to prawdopodobnie nasza ostatnia szansa, więc już o godzinie jedenastej rano rozpoczynamy „przygodę życia”. Pierwsze kilkaset metrów idzie nam sprawnie. Dość ładne odcinki skały mieszają się z naprawdę nieprzyjemną kruszyzną. „Jak w kamieniołomie..” – powtarza co chwilę Zak. Z każdą godziną zdobywamy wysokość, nie za szybko, ale systematycznie. Kiedy pierwszy raz spoglądam na zegarek jest ósma wieczorem. A my jeszcze nie dotarliśmy do połowy. Kiedy Zak prowadzi niezwykle estetyczny trawers w prawo wybija północ. Jest jasno, choć zdecydowanie musimy wytężać wzrok w poszukiwaniu właściwej linii drogi. O godzinie drugiej znajdujemy niewielką półeczkę, na której postanawiamy chwilkę odpocząć. Po godzinie „ogrzewczego” przytulania się do siebie kontynuujemy wspinaczkę. Gdzieś około 9-tej docieramy na wygodną, dużą półkę z płatami śniegu, gdzie postanawiamy zjeść pierwszy od 24 godzin ciepły posiłek. Segregujemy sprzęt i ruszamy wyżej. W trakcie gdy Maciek prowadzi niezwykle wymagający, kruchy odcinek, mnie i Zaka opada zniechęcenie. Być może jest to kwestia nagromadzonego stresu, ciepłych promieni słonecznych i niewyspania. Obydwaj wpadamy w złe humory i zaczynamy się kłócić. O właściwy przebieg drogi, o różnice między kulturowe, o pogodę, słowem – o wszystko, o co się da. Kiedy Maciek kończy swój wyciąg i zakłada stanowisko, kłótnia wre już na dobre. „Zamknąć się tam na dole i natychmiast do góry. Ile mam na Was czekać” – słyszymy. Przychodzi chwila otrzeźwienia, a jednocześnie obydwaj dostajemy, jakby zastrzyk adrenaliny. Znowu jesteśmy gotowi iść do góry. Kiedy do szczytu brakuje nam jakieś 150 metrów skalno lodowego terenu, zaczyna padać śnieg. W ciągu kilku minut widoczność ogranicza się do kilkunastu metrów. Kiedy o godzinie 23-ej (po 36 godzinach akcji non-stop w ścianie) osiągamy grań szczytową widoczność spada prawie do zera. A przed nami nieznane zejście.

Nieznane zejście, mokry i ciężki śnieg, zero widoczności. „Ładne szambo” myślę sobie. Logika podpowiada, żeby trzymać się wypukłych formacji i nimi próbować w dół. Niestety po kilkudziesięciu metrach łatwego terenu, Góra wymusza na nas trawers w lewo. Zaczynamy błąkać się po stromych, zachodnich zboczach Mount Barrill. „Tylko spokojnie, jakoś się uda” podtrzymujemy się na duchu. Coś mi mówi, żeby dalej trawersować. Nie iść w dół. Mija bliżej nieokreślony czas. W pewnym momencie, to samo 'coś’ mówi „Teraz możesz iść w dół, tamtędy powinno się udać..”

Okazuje się, że cały czas trawersowaliśmy ponad 100 metrowymi serakami przecinającymi zbocza góry. Rzeczywiście – udaje nam się znaleźć wąski przesmyk, którym jesteśmy w stanie zejść. Nagle we mgle teren nabiera wyraźnego kształtu. Wreszcie jakiś odcinek skalny. Możemy założyć zjazdy! Do tej pory śnieżno lodowe stoki pozwalały tylko na schodzenie lub zewspinywanie się w dół. Teraz możemy zacząć zjeżdżać. Co prawda w nieznane, ale przynajmniej nie mamy dylematów którędy.

Po pięciu godzinach zejścia i zjazdów, podczas których chyba każdemu z nas zdarzyło się zasnąć na stojąco przynajmniej kilkukrotnie – jesteśmy na lodowcu. Wiemy już , że jest dobrze, aczkolwiek mgła i śnieg skutecznie utrudniają nam zorientowanie się w którym jesteśmy miejscu. Przez godzinę błąkamy się jak dzieci. W pozornie łatwym terenie dopada nas zmęczenie. Co chwilę któryś z nas się wywraca, a pozostała dwójka nie ma nawet siły pomóc mu wstać.

Zmysły zaczynają płatać nam figle. W pewnym momencie konstatujemy, że słyszymy przelatujące samoloty. A przecież nie jest to możliwe. W takich warunkach na pewno żaden samolot nie latałby w pobliżu, poza tym jest czwarta rano… Po chwili widzę, że Zak zaczyna się świecić jak świetlik. Przecieram oczy – a on świeci się bez zmian. Błyskawicznie przypominam sobie podstawowe fakty – imię, nazwisko, rok urodzenia i co ja tutaj robię – wszystko się zgadza, a jednak Zak świeci się dalej… „No cóż, wyśpię się to mi przejdzie” myślę sobie i staram się zaakceptować nieodległy szum kalifornijskiej plaży oraz dźwięk myśliwskich trąbek i wzajemnego nawoływania się polskich (!?) leśniczych.

Kiedy wreszcie znajdujemy namiot Zaka, ruszamy z Maćkiem w kierunku naszego. Podczas drogi widzę korytarze lodowe, na przemian z lodowymi czeluściami. A wszystko to na płaskim i gładkim jak stół lodowcu. Kiedy w odległości jakiś piętnastu minut od naszego namiotu zapadam się nagle po pas w śniegu – obaj nie bardzo zdajemy sobie sprawę z tego, co się dzieje. „Czemu usiadłeś?” pyta się Maciek pomagając wydostać mi się ze szczeliny. Na pytanie jestem mu w stanie odpowiedzieć dopiero po kilkunastu godzinach.

Kiedy wreszcie docieramy do naszego małego „domku” kończy się druga doba bez snu, zarazem druga doba maksymalnego wysiłku. Początkowo nawet zasnąć nie jest łatwo…

Budzę się późnym wieczorem tego samego dnia. Potworny ból i jeszcze większe pragnienie. Poranione palce skutecznie spowalniają wyjście przed namiot. Maciek zdaje się mieć ten sam problem. Boże, za jakie grzechy…
Jak na złość, przed oczyma stają mi wszystkie przeszkody napotkane dotychczas – i te organizacyjne (pieniądze, wizy amerykańskie), i te losowe (Frankfurt). Natychmiast przypomina mi się wysokość kwoty, jaką będę musiał spłacić po powrocie… O Chryste, a wszystko to, żeby obudzić się pewnego dnia z krwią lejącą się spod paznokci.

„To nie jest normalne” mówię do Maćka; on tylko kiwa głową, opatrując sobie koleją ranę. Gdy wreszcie po jakiejś godzinie wyczołgujemy się przed namiot okazuje się, że pogoda, jak na złość jest całkiem dobra – widoczność w pełni. Czy nie mogło tak być przez ostatnią noc…?

Z otępienia w jakie popadliśmy wyrywają nas wesołe pokrzykiwania Włochów – biegną od strony swojego namiotu, żeby nam pogratulować udanej wspinaczki i szczęśliwego powrotu. Po chwili przychodzą Austriacy z proszkiem do pieczenia; „Jesteście pewnie głodni? Będziemy robić naleśniki”. Wszyscy cieszą się z nami, wypytują o szczegóły, pomagają topić śnieg na herbatę.

Nagle czujemy się jak w domu. Jeszcze przed chwilą błąkaliśmy się wśród starych lawinisk, a teraz otoczeni przez przyjaciół, pijemy najlepszy napój pod słońcem – herbatę „ze szczurka”. Po pewnym czasie przestaję sobie zadawać pytania – „Dlaczego?”. I tak wiem, i Maciek też to wie, że wbrew zdrowemu rozsądkowi za rok, półtorej znowu gdzieś pojedziemy. I kto wie czy, następna w kolejce nie będzie, wyklinana przez nas jeszcze dwa tygodnie wcześniej Patagonia…

Dziękujemy wszystkim, bez pomocy których nasz wyjazd nie doszedłby do skutku:

  • PZA, Wrocławskiemu Klubowi Sportów Górskich – Zarządowi Miasta Wrocław, Zarządowi Powiatu Kościańskiego i Firmie STYROPOL (www.styropol.pl) za wsparcie finansowe;
  • wszystkim tym, którzy pożyczyli nam narty, thermaresty, maszynki do gotowania, ciuchy, sprzęt;
  • naszym rodzicom, którzy nierzadko wbrew sobie założyli za nas niemałe przecież pieniądze;
  • tym, którzy będąc w Polsce, pomogli nam przełamać impas we Frankfurcie;
  • i oczywiście nieocenionemu Grześkowi Głazkowi (CDW), bez którego pomocy nic byśmy o rejonie nie wiedzieli.