Nasz coroczny zimowy weekend integracyjny odbył się podobnie jak w roku poprzednim w Morskim Oku. Od poprzedniego spotkania różnił się jednak 3 czynnikami… Przede wszystkim zamówiona przez zarząd dobra pogoda została dostarczona pod samo schronisko w dniu rozpoczęcia ZWI (krążą plotki, że kurier zdobył wjazdówkę, aby zdążyć na czas). Warunki wspinaczkowe były świetne. Na całe szczęście wcześniejsze roztopy nie zniechęciły wszystkich klubowiczów i stawiliśmy się w Starym dużo liczniejszą ekipą niż w roku 2011. Połączenie tych dwóch rzeczy pozwoliło na wiele naprawdę wartościowych przejść: jedni wspinali się po drogach długich i trudnych, drudzy stawiali swoje pierwsze zimowe kroki, a jeszcze inni zdecydowali się (może trochę nieświadomie 😉 ) na długą tatrzańską przygodę…
Ponieważ przejść było dużo i nie do końca pamiętam co wydarzyło się, którego dnia pozwolę sobie opisać wspinaczki klubowiczów w kolejności „ścianowej”.
Na naszej ścianie ścian, czyli Zerwie, czyli Kazalnicy Mięguszowieckiej mocno podziałał zespół Michała Kasprowicza i Wojtka Ryczera przechodząc czysto drogę Łapińskiego – Paszuchy. Warto zaznaczyć, że chłopaki pokonali tę drogę w naprawdę ładnym stylu wychodząc po trudnościach na szczyt. Następnego dnia tę samą drogę w stylu OS przeszedł Banaś z Wernikiem. Już po zakończeniu obozu na Kocioł udali się Mateusz Szmajda oraz Maciuś Korzeniak z zamiarem pokonania Cienia Wielkiej Góry. Mimo że napotkali pewne trudności orientacyjne, to kluczowe trudności pokonali, więc można powiedzieć, że jest…git.
Nie od dziś wiadomo, że w Moku mamy dwie ściany ścian, drugą oczywiście jest Bula nad Bulami, czyli Bula pod Bańdziochem. Oczywiście obóz nie mógłby się odbyć bez kilku wspinaczek na tej ściance. Przejścia odbyły się w porządku ściśle chronologicznym: najpierw niżej podpisany wybrał się z Bartkiem Kurowskim na drogę Bladym Świtem, zespół w składzie Aneta Brzozowska, Wernik oraz Andrzej Szewczyk pokonał następnie W Samo Południe, natomiast naszą Bularską trylogię udało mi się zamknąć razem z Anią Wieremiejczuk oraz Jędrkiem Kluzińskim robiąc (chyba) Się Ściemnia.
Kolejną ścianą jest górujący nad całą doliną Mięguszowiecki Szczyt Wielki. Tu również klubowicze czynnie działali: na słynny Filar MSW wybrały się dwa zespoły: Krzysiek Sadlej i Paweł Józefowicz oraz Wojtek Roman i Krzysiek Goździewicz. Dobre warunki pozwoliły obu zespołom na przejście drogi. W ścianie zrobiło się tego dnia dość tłoczno dlatego pierwszy zespół ominął wejściowy komin innym wariantem. Krzyśkowi i Pawłowi udało się zakończyć wspinaczkę jednego dnia, drugi zespół po zeszłorocznych doświadczeniach nie potrafił odmówić sobie przyjemności biwakowania. Tym razem Mięguszowiecki Hotel był bardziej łaskawy i następnego dnia chłopaki dokończyli drogę wyrównując swoje porachunki z zeszłego roku. Niestety MSW nie było tylko miejscem naszych triumfów, ale także dotkliwych lekcji pokory. Mimo że wydaje się, że linia Diretissimy powinna być dość oczywista, to niestety nie była taka dla mnie i Bartka Kurowskiego. O 7 rano byliśmy bardzo zaskoczeni znalezieniem się na polach Wielkiej Galerii Cubryńskiej wychodząc Hińczową Wprost. Zawstydzeni wytrawersowaliśmy pod zacięcie w Direcie i tą drogą doszliśmy na piękny szczyt.
Dość dużą popularnością cieszył się masyw Cubryny. Droga, która wiedzie prawym filarem jest łatwa, lecz dość długa dlatego zdecydowały się na nią aż trzy zespoły: Misia Lipiec, Łukasz Korzeniewski i Maciek Kowalczyk, zaraz po nich Mikołaj Jasiński z Adamem Kaliszukiem, a kolejnego dnia Bartek Kurowski, Darek Napora i Mateusz Szmajda. Kilka dni po obozie wróciłem razem ze Sławkiem Szlagowskim (KW Poznań) na filar – tym razem lewy, który udało nam się zakończyć na szczycie Cubryny.
Działo się oczywiście również na Progu Mnichowym: zespół Napora, Szmajda, Kurowski zrobili Rysę Strzelskiego, natomiast bracia Jędrek i Krzysiek Kluzińscy Bawili się bardzo Wesoło tuż obok.
Z porządku chronologicznego pozwoliłem sobie wyłączyć tatrzańską wycieczkę jaką zafundował sobie zespół w składzie Korzenialdo Korzeniak, Marek Grądzki oraz Wojtek Szeloch. Chłopaki postanowili wybrać się na bardzo rzadko uczęszczaną Drogę Świerza na Pośrednim Mięguszu. Niestety warunki jakie zastali w ścianie dalekie były od wymarzonych, dlatego wspinaczka zajęła im więcej czasu niż się tego spodziewali. Po 28 godzinach chłopakom udało się szczęśliwie wrócić do schronu. Piękna przygoda!
Aktualnie w Morskim Oku przebywa jeszcze kilku klubowiczów, więc miejmy nadzieję, że już niedługo będzie trzeba zaktualizować tego niusa 🙂
Wielkie dzięki dla wszystkich uczestników za przybycie i gratulacje za piękne przejścia. Mam nadzieję, że za rok spotkamy się znowu tam lub siam i będzie jeszcze fajniej!
male sprostowanie co do naszej himalajskiej przygody:): otoz, wg Huga przebyta przez nas droga ze swierzem pokrywa sie w jakims nedznym procencie, poza tym prawdopodobnie jest to nowy wariant ochrzczony przez Wojtka „nieŚWIERZy cukier(a moze nieswiezy?)”
pozdrawiam fanatycznych wyznawcow uka