Autor: Michał Kasprowicz
Dnia 7 sierpnia, po sześciu dniach wędrówki do i przez lodowiec Inylczek południowy, dotarliśmy do jednej z trzech baz pod Pikiem Pabiedy i Chan Tengri. Dwa dni odpoczynku i współtowarzysze odprowadzają mnie do obozu I położonego na wysokości 4200 m n.p.m. u podnóża góry. Mam zamiar wejść na Chan Tengri drogą klasyczną, po raz pierwszy pokonaną w 1931 r. przez M.T.Pogrebeckiego i zespół. Na lodowcuDroga w dolnej części, czyli przez lodowiec P.Siemionowa, narażona jest na lawiny; dlatego też idąc do obozu II należy wychodzić bardzo wcześnie. Ze względu na brak budzika postanowiłem wyruszyć o godzinie 2,30. Pierwszy odcinek wiedzie olbrzymim polem lodowym między Pikiem Czapajewa, a Chanem. Nie muszę używać czołówki – jest piękna noc, kilka dni po pełni. Po drodze mijam głębokie szczeliny i stare lawiniska, dochodzę do lodospadu najeżonego serakami, ale na szczęście jest trochę śladów i nie muszę sam wyszukiwać trasy. O godzinie 6 docieram do obozu II na wys. 5200 m n.p.m. Czuję się kiepsko, boli mnie głowa i chce mi się spać. Rozbijam namiocik i zasypiam; ok. 13 budzę się z dużo lepszym samopoczuciem, zjadam skromny posiłek i ruszam na lekko w górę. Po półtora godzinnej wędrówce docieram do pieczar śnieżnych na wys. 5900 m.n.p.m. Jest to obóz 3, leżący praktycznie na przełęczy między pikiem Czapajewa (6300 m.n.p.m.), a Chan Tengri. Na moment wiatr rozwiewa chmury i widzę piękną panoramę na stronę kazachską. Dosyć tej aklimatyzacji – trzeba wracać do obozu. Pierwsza noc na wysokości 5200m mija bez większych sensacji. Rano pakuję sprzęt biwakowy i idę ponownie do trójki, tym razem z zamiarem nocowania. W jamach śnieżnych zostawiam śpiwór, jedzenie i ruszam się aklimatyzować ku poręczówkom. Na wysokości 6200m spotykam Polaka, schodzącego po nieudanej próbie zdobycia szczytu. Jest piękna pogoda, robimy sobie wzajemnie fotki i schodzimy do grot. Noc jest bardzo mroźna, śpiwór owijam folią NRC. Wstaję wcześnie, gdyż boli mnie głowa i jest mi niedobrze, zjadam tylko trochę słodyczy i około 10 godziny schodzę do dwójki. Pogoda się psuje, widoczność spada miejscami do 10 m i zaczyna padać gęsty śnieg. Kolejny dzień opadu, robi się nieprzyjemnie lawiniasto; mam nadzieję że jutro się przejaśni. Trudno wytrzymać samemu w namiocie, przytłaczają mnie nuda iNa lodowcu samotność. Z każdym dniem w obozie ubywa ludzi, którzy pomimo zagrożenia lawinowego uciekają do bazy. Czwartego dnia opadów około południa nieco się przejaśnia, słońce ogrzewa stoki i zaczynają schodzić lawiny jedna po godzinie drugiej, słychać piękne kanonady i huk przejeżdżających ekspresów (w górach wysokich zsuwające się lawiny nazywane są ekspresami).
Jedzenie się kończy, przechodzę na dietę 1000 kcal dziennie. Rosjanie ratują mnie resztkami miodu i kiełbasy, oni muszą już schodzić. Przeczekuję jeszcze jeden dzień i następnego szóstego dnia opadów śniegu daję sobie ostatnią szansę na atak szczytowy. Na przełęcz (obóz trzeci) docieram po ciemku. Jestem bardzo wychłodzony, przez cztery godziny błądzę nie mogąc znaleźć drogi. W grocie jest dwóch Kazachów, jutro z rana schodzą na kazachską stronę. Kładę się spać z nadzieją na poprawę pogody. 17-ego sierpnia budzę się o 6,30. Jest późno, ale na zewnątrz lampa. Szybkie pakowanie, skromna kaszka z owocami i o godzinie 7,40 ruszam na szczyt. Na początku idzie mi się ciężko w głębokim, miejscami powyżej kolan, śniegu. Jest piekielnie zimno, szybko marzną mi palce u nóg, staram się cały czas nimi ruszać. Mijam kolejne progi skalne i dochodzę do pierwszych poręczówek na 6100m. Widoki są fantastyczne, pod nogami morze chmur, z którego sterczą wierzchołki tienszańskich kolosów. Liny poręczowe są mocno podniszczone, często wiszą tylko trzy, cztery rdzenie. Słońce na grani pojawia się około godziny jedenastej – od razu robi się gorąco. Po raz pierwszy odpoczywam na miejscu obozu czwartego na wysokości 6400m.n.p.m. Znajdują się tu szczątki namiotów oraz tablice pamiątkowe, miejsca jest może na 2-3 namioty. Dalej niektóre progi są lekko przewieszone i trzeba nieźle zadać z buły na poręczówce. Liny są mocowane za bloki skalne, lub do haków. Idzie się coraz ciężej, a w kuluarze śnieżno lodowym muszę wyrywać poręczówki spod śniegu – napadało go tutaj po pas. Niestety miejscami liny są wmarznięte w lód i jedynym rozwiązaniem jest wspinaczka bez asekuracji. Po 10 godzinach docieram na pik, jest on pochyłym polem śnieżnym z nawisem po wschodniej stronie. Na szczycie znajduje się metalowy trianguł służący do określania wysokości. Alpiniści przytraczają do niego różne gadżety – flagi, maskotki, chustki itp.; od kilku lat przyjmuje się dla Chantengri wysokość 7010 m.n.p.m. Dawniej było to 6995m n.p.m. Na piku wieje bardzo silny wiatr, jest piękna pogoda i doskonała widoczność, na południu wystaje z chmur masyw Pabiedy z kulminacją na zachodnim wierzchołku (7439 m.np.m). Jestem zadowolony, nie mam problemu z wysokością, nie boli mnie głowa, jest super. Na koniec odłupuję kawałek marmuru na pamiątkę i rozpoczynam zejście. Jest już po piątej, muszę się spieszyć, pamiętam również o tym, że najwięcej wypadków zdarza się podczas zejść. Na początku bardziej strome progi zjeżdżam w „kazulaku”, później już nie wpinam się w poręczówkę, tylko zaplatam obie ręce wokół liny i jadę w dół. Gdy dochodzę do przełęczy jest już ciemno, jestem bardzo zmęczony, co chwila zataczam się i padam. Grota jest pusta, szybko przygotowuję jedzenie, picie i spać. Jutro czeka mnie prawie dwukilometrowe zejście do bazy. Tego dnia nikt poza mną nie atakował szczytu.