Autor: Jakub Pilarek
W życiu każdego chłopaka dzień, w którym określa się on jako mężczyzna jest przełomowy, i w pewien sposób konstytuuje jego dalsze życie. W dniu tym nie ma miejsca na łzy ani na pomocną dłoń matki – wszak mężczyzna powinien umieć radzić sobie sam w trudnych chwilach. Czasami trudno jest uwierzyć, że ten czas już nadszedł; chłopak, który stoi na rozstaju i boi się podjąć decyzję z reguły popada w dziwny i męczący dla otoczenia nastrój. Wtedy należy mu pomóc, ale pomoc ta powinna pochodzić koniecznie od mężczyzny, i to takiego, którego można określić jednym słowem – twardziel.
Jakub Szymanik był zagubionym, niedojrzałym chłopakiem, stał na rzeczonym rozstaju i bał się wykonać następny krok.
Postanowiłem pomóc mu. To dlatego wziąłem go na piekielnie eksponowaną i trudną wschodnią ścianę Mnicha.
Z wschodnią ścianą związana jest historia polskiego taternictwa: to tu Jan Długosz wytyczył najtrudniejszą w tamtych latach drogę, zwaną „Wariantem R”; kiedy wiele lat później Dawidowicz uklasycznił eRa powstała jedna z najtrudniejszych klasycznych dróg Tatr Wysokich o wycenie VI.4. Istnieje tu wiele innych ekstremalnych dróg, niewiele natomiast jest dróg dla „normalnych ludzi”. Jedną z tych ostatnich jest skrajnie trudna droga Stanisławskiego.
Kiedy zaproponowałem Szymanikowi, abyśmy poszli na „Stanisławskiego”, zobaczyłem w oczach tego chłopaka strach i niedowierzanie. A jednak zgodził się, co przyjąłem z uznaniem. Dla Szymanika stopień skrajnie trudny oznaczał jakiś niewyrażalny Absolut, kres marzeń i pragnień, oznaczał Nieosiagalne. A mimo to Szymanik zgodził się i tym samym wyznaczył dzień, w którym miał stać się mężczyzną.
Następnego dnia burza zgoniła nas ze Żlebu Mnichowego odwlekając przełom, jaki miał się dokonać w Szymaniku. Kiedy szybko zbiegaliśmy po stromych i sypkich piargach, wycofujac się prawie spod samej drogi, czułem, że chłopak jest rozczarowany. Wytłumaczyłem mu, że w Tatrach cierpliwość jest jedną z najważniejszych cech, bez niej nikt nie dokonał wielkich przejść. Chyba zrozumiał, bo już do wieczora widać było na jego twarzy spokój.
Nazajutrz, mimo pogody nie napawajacej optymizmem wyruszyliśmy pod ścianę. Mgły napierały w górę wraz z nami, i wkrótce cały Żleb Mnichowy był biały niczym mleko. A jednak w chwili, kiedy lekko powiał wiatr, mgła rozeszła się na chwilę, wystarczająco jednak długą, bym dojrzał w labiryncie ściany nasza drogę. Na „Stanisławskim” pierwsze kilkadziesiąt metrów podchodzi się na żywca; urwiste trawki nie stwarzają mozliwości dobrej asekuracji, a zresztą nie przyszliśmy tam, by było bezpiecznie. Dla Szymanika dojście do stanowiska, w ciągle narastającej ekspozycji, było prawdziwym chrztem bojowym. Kiedy doszliśmy wreszcie na półkę, wpiął się do starej fałki i głośno odetchnął.
Patrzyłem na niego i cieszyłem się, że mogę mieć udział w kształtowaniu jego osobowości . Szpejąc się przyszedł mi nagle do głowy pomysł, który od razu wprawił mnie w wyśmienity nastrój. Własne warianty na wschodniej Mnicha! Zawsze sceptycznie odnosiłem się do dróg, które powstawały niejako na siłę, do tych wariantów do wariantów; z reguły jedynym powodem ich powstania była próżność i żądza sławy „pierwszych zdobywców”. A jednak pas płyt poniżej dolnych półek, pas płyt między „Stanisławskim” a „Wariantami Kosacza” był dziewiczy i wydawało się, że można tam poprowadzić logiczną linię.
Pierwszy wyciąg biegł po banalnym komino-zacieciu, jednak ominąłem go wariantem (zapewne nowym) długim, o nieco zawikłanej linii; wszystko jednak po to, by przyjrzeć się płytom. Była to lekcja cierpliwości dla Szymanika, gdyż trwało to godzinę, tyle czasu zajęło mi dokładne zaplanowanie nowej linii.
Ściagnąłem Szymanika i zacząłem się szpeić. O moim pomyśle nic mu nie mówiłem; prowadzenie nowej drogi to nie przelewki i chłopak mógłby się przestraszyć. Nie chciałem mieć spanikowanego asekuranta.
Naparłem. Pierwsze metry były dość łatwe, ale z iluzoryczną asekuracją. Później zaczął się horror. Asekuracja nadal pozostawiała wiele do życzenia, natomiast trudności niewyobrażalnie wzrosły. Mokre, śliskie płyty, zupełna ekspozycja i perspektywa przywalenia w póły z wysokości kilkudziesięciu metrów zmotywowały mnie całkowicie. Sprawnie, choć niezbyt szybko uporałem się z płytowym hardcorem. Dobre stanowisko na półkach, i już ściągam Szymanika. Przejście mojego wyciągu, nawet na drugiego, było dla niego największym przeżyciem jakiego kiedykolwiek doznał.
Ale oto jego kolej i osławiony trawers. Asekuracja bardzo dobra, ale i trudności nie byle jakie. Szymanik rusza, widze, że opuszczenie bezpiecznego stanowiska przychodzi mu z dużą trudnością. Wpinka, druga i blooook! Wisi!
Załamany schodzi do mnie i oddaje mi prowadzenie. Napieram, ale uświadamiam sobie, że w trawersie nawet na drugiego chłopak nie da sobie rady, wyciąganie go flaszencugiem nie będzie niczym przyjemnym. Dla Szymanika wycof półkami będzie również niesamowitym i pouczającym przeżyciem. Podejmuje decyzję, i za kilka godzin siedzimy sobie w bezpiecznym relaksie. Jestem dumny z Szymanika, bo pokonał on własne słabości. Trudności drogi nie przeszedł ex definitione i nie mam mu tego za złe. Zachował natomiast zimna krew; stał się mężczyzną.
Kilka dni później znów idziemy na „Stanisławskiego”, tym razem już tylko od półek. Pokazuje Szymanikowi, jak można sobie radzić w sytuacji, w jakiej on się znalazł, bez sprzętu do hakówki. Szybko kończymy drogę.
Nasza epopeja na Mnichu zakończona, lekcja męskości zdana. Brawo Jakub!