Znów nie o wspinaniu, tylko o tym modnym triathlonie i walce z samym sobą.
„Karkonoszman” czyli Triathlon Karkonoski – dystans będący „tylko” ½ IronMana, a są to chyba jedne z trudniejszych zawodów w Polsce. Pływanie w klimatycznym jeziorze Leśniańskim, nad którym znajduje się malowniczy Zamek Czocha. Trasa rowerowa z prawie 2 kilometrami przewyższenia, z podjazdami, na których rozgrywane są górskie etapy klasowych wyścigów kolarskich typu Tour de Pologne. Do tego bieg górski kończący się metą na Śnieżce.
Po raz kolejny ogarnięty szalonym pomysłem pokonania czegoś na granicy moich możliwości znajduję się na liście uczestników.
Do startu pozostały już tylko 3 dni i znowu jestem przerażony tym, co mnie czeka. Nie jestem dobrze przygotowany. Ostatnie tygodnie stoją pod znakiem kontuzji. Najpierw bark i drętwienie lewej ręki, potem odnowiona kontuzja łydki uniemożliwiająca bieganie. Każdy z nielicznych treningów biegowych kończy się bólem. Oszczędzam się nie biegając prawie w ogóle, co z pewnością odbija się na mojej formie, na górskiej trasie biegowej. Wątpliwości i strach goszczą codziennie w mojej głowie. Tydzień przed startem przełykam gorzką pigułkę porażki zajmując ostatnie miejsce w maratonie pływackim. Rok czasu treningów pokazuje zerowy progres – mimo, że trener uważa inaczej, to cyfry mówią same za siebie. Słabe wytrenowanie z dużym prawdopodobieństwem może przerodzić się w kolejną porażkę. Z wielu stron słyszę sugestie wycofania się: „że kontuzje”, „że nie warto ryzykować”. To kuszące, ale zacinam się w sobie. Nigdy się nie poddawaj – takie mam motto.
Regulamin zawodów przewiduje posiadanie osoby wspierającej zawodnika na trasie, przede wszystkim biegowej. Namawiam swojego przyjaciela Dominika i w początek długiego lykendu razem ruszamy na południe. Wpierw jedziemy do bike parku w Spindlerowym Młynie, gdzie Domin przez dwa dni objeżdża trasę downhillową. Moja zjazdówka zostaje w samochodzie, nie chcę ryzykować przemęczenia i ewentualnej kontuzji przed zawodami, robię tylko zdjęcia. Przez te dwa dni śpimy na dziko, wieczorami pijemy piwo wspominając czasy naszego dzieciństwa i wczesnej młodości. Dzięki tej sentymentalnej podróży w przeszłość odganiam gdzieś od siebie stres przed tym, co mnie czeka. W piątek jedziemy do Zamku Czocha. W międzyczasie docierają do mnie wieści od Agi. Razem z Go ukończyły Rzeźnika w 12.22h zajmując 3 miejsce w kategorii kobiet. Wysoko mi zawiesiła poprzeczkę 🙂
Przed odprawą idziemy wpierw na szybką kąpiel w jeziorze. Napięcie wewnątrz narasta, czuję prawie ból brzucha. Na dziedzińcu zamku zawodnicy wyglądają na zawodowców, a w stojących przed zamkiem autach same wypasione rowery. Miłym akcentem jest spotkanie gościa w koszulce z Bloco. Jak się okazuje robi za suport dla dziewczyny, która startuje. Są z Warszawy i wspinają się czasem na Blo. Robię zdjęcia, żeby pokazać Ziółkowi, że Blo rządzi wszędzie. Po dość długiej odprawie i pasta party zarówno dla zawodników, jak i suporterów jedziemy szukać miejsca do spania. W końcu decydujemy się przespać na polu namiotowym tuż przy zamku. To był strzał w dziesiątkę, lądujemy w pięknym miejscu nad samym jeziorem, przemiły właściciel pola dowiadując się, że jesteśmy z triathlonu opuszcza nam cenę. Później przychodzi do nas i gawędzimy sobie dość długo. Cały wieczór przygotowujemy się do jutrzejszego sprawdzianu. Układam wszystkie rzeczy, szczegółowo omawiam z Dominikiem, gdzie i jak ma mnie wspierać. W międzyczasie Domin robi ostatnie poprawki serwisowe mojego roweru, zwłaszcza słabo działającego tylnego hamulca. Na widok stanu moich opon zaczyna się śmiać, okazuje się, że tylna opona jest poprzecierana. W końcu wszystko jest przygotowane, dopijamy piwo i idziemy spać. Przed zawodami zawsze źle sypiam ale tym razem śpię bardzo dobrze. Z głębokiego snu wyrywa mnie dopiero dźwięk budzika o 5 rano. Zrywamy się, robimy kawę, szybkie śniadanie i ruszamy na zawody.
W Zamku Czocha jest już większość zawodników. Przy wejściu do strefy zmian standardowo oznaczają nas markerami wpisując numer startowy na lewym ramieniu i lewej łydce. Sama strefa umiejscowiona jest w części zamku i tworzy to niesamowity klimat. Otaczają nas mury zamkowe z małymi strzelniczymi okienkami a na środku na stojakach ustawiamy nasze rowery. Czuję ciśnienie od środka, idę poszukać toalety. Niestety okazuje się, że jest duża kolejka i stres, że nie zdążę się przygotować na pływanie powoduje, że odpuszczam. Na szczęście mój mocny żołądek daje sobie z tym radę 🙂
Ubieram piankę i ruszamy z Dominikiem nad wodę. Tam ostatnie instrukcje dla Domina i zostają ostatnie minuty do startu. Część zawodników rozgrzewa się w wodzie. Ja po instrukcjach trenera przed maratonem pływackim decyduję się wejść w ostatnim momencie, żeby się nie wychładzać. W końcu po wyczytaniu wszyscy po kolei wchodzą do wody. Ustawiamy się na linii startu i zaczyna się odliczanie. Przy dwóch włączam GPS’a i po chwili ruszamy. Płynę spokojnie, jest delikatna „pralka”, ale to nic w porównaniu z tym, co przeżyłem na zawodach w Gdyni rok wcześniej. Przepycham się jak mogę i staram się nie zgubić rytmu. Jezioro delikatnie zakręca, a kiedy wypływam na otwarte wody okazuje się, że płyniemy pod słońce i ciężko jest nawigować. Staram się kierować tym, jak płyną inni. Łapię rytm i płynie mi się bardzo dobrze. Kiedy dopływam do statku stanowiącego boję nawrotową czuję, że upłynęło dość dużo czasu, ale wiem, że płynę dobrze więc zastanawiam się czy dystans nie jest wydłużony. Ale nie myślę zbyt długo i pruję dalej. Mniej więcej w 2/3 dystansu powrotnego zaczynam się zbliżać do jakiejś grupki, która płynie kilkadziesiąt metrów przede mną. Upływa moment i zaczynam ich wyprzedzać. Wyprzedzam! Wyprzedzam na pływaniu! Rozpiera mnie niesamowite uczucie i cisnę mocno dalej. Dopływam do linii mety, w wodzie stoi jeden z organizatorów i pomaga wyjść. „Uważaj na kamienie. Powoli. Powoli” – słyszę. Ale działam jak zaprogramowany i staram się jak najszybciej być na brzegu. Tu czeka Dominik, moje rzeczy idealnie rozłożone, jak zaplanowaliśmy. Ponieważ do strefy zmian jest kilkudziesięciometrowy podbieg po schodach, na których leżą liście i kamienie, to na odprawie organizator sugerował, żeby suport dostarczył nad wodę buty. Ja założyłem, że w takim razie wszystko robię nad wodą. Ściągam piankę, zakładam kask i buty rowerowe i zakładając w biegu kurtkę softshellową lecę po schodach po rower.
Po chwili jestem już jestem na trasie. Na początku walczę z GPS’em, próbując na swoim Ambicie zmienić tryb sportowy. Coś idzie nie tak, więc muszę go wyłączyć i uruchomić jeszcze raz. Cisnę przekleństwa przez usta tracąc czas na zabawę z zegarkiem zamiast koncentrować się na jak najszybszej jeździe. W końcu się ogarniam i pędzę do przodu. Na pierwszych kilometrach lekki zjazd, na którym mijam dwóch czy trzech zawodników. Potem podjazd i walka, w którym zaczynają mnie mijać. Dopiero na podjazdach widzę wadę mojego starego Peugeota. Kiedy jadę na najmniejszych przełożeniach z największym wysiłkiem, jestem mijany bez większego problemu przez kolejnych zawodników. Gdzieś na początku trasy mija mnie zawodniczka, która zrównując się ze mną ucina sobie miłą pogawędkę zastanawiając się czy zmieścimy się w limicie czasowym. Boję się tego, że mogę nie dać rady, bo jest dość wyśrubowany. Staram się jechać jak najszybciej, mimo to zostaję z tyłu. Dojeżdżam do długiego zjazdu i pędzę w dół dokręcając korbą mijam kilku zawodników. Tu doświadczenie z downhillu i mocna psycha stają się moją mocną stroną. GPS zarejestrował maksymalną prędkość 70,5 km/h. Niby dużo ale zastanawiam się jak zawodowi kolarze jeżdżą szybciej. Dojeżdżam do miejsca, które jest oznakowane jako niebezpieczne z napisem „zwolnij” i wykrzyknikami. Na odprawie wspominano nam, że w tym miejscu po dużym opadzie deszczu kilka tygodni temu wypłukał się mocno asfalt i jest bardzo nierówno. Hamuję, ale przez moje słabo działające hamulce niewiele wytracam prędkości, więc odpuszczam i przelatuje przez wertepy. Trzęsie niemiłosiernie, powtarzam sobie jak mantrę „wytrzymaj mój kochany Peżociku” 🙂 Wytrzymuje!, a ja zaczynam sobie tą mantrę podśpiewywać pod nosem. Dojeżdżam do kolejnego podjazdu i zawodnicy, których wyprzedziłem znów wysuwają się przede mnie. Koleżanka od pogawędki mijając mnie rzuca tylko krótko „no, na zjazdach dajesz radę” 🙂 I znów zostaję z tyłu. Przede mną kolejne podjazdy, znane z zawodów kolarskich Michałowice, Zachełmie i na koniec podjazd do Górnego Karpacza. Mniej więcej w dwóch trzecich trasy zaczynają mnie atakować skurcze w udach, zarówno w czwórkach, jak i dwójkach. Nie mam jak tego rozciągnąć, bo jak prostuję jeden mięsień ból pojawia się w drugim. W pewnym momencie na podjeździe łapie mnie jednoczesny skurcz w obydwu nogach, nie mogę nic zrobić, nawet wypiąć się z pedałów. Już czuję, że leżę gdy nagle udaje mi się poruszyć korbą i zachowuje równowagę. Ból niesamowity, jestem przerażony, bo mam przed sobą jeszcze baaardzo dłuuugi podjazd. Zatrzymuję się na chwilę i próbuję jakoś rozruszać te skurcze stękając strasznie. Z ogromnym wysiłkiem przełamuję się i wsiadam na rower. Znów mi się załącza tryb „nigdy nie rezygnuj” i walczę dalej. W pewnym momencie słyszę rytmiczne „bum”, „bum”. To grupa kibiców z Garnkiem Mocy zagrzewa do walki na ostatnich metrach. Staram się im podziękować uśmiechem za ten doping. Po chwili widzę strefę zmian, pokonuje końcówkę i zeskakuję z roweru. Do limitu czasowego mam zapas ponad 40 minut. Nogi sztywne, ledwo człapię do swojego stanowiska. Od razu wyciągam magnez shot’a i przeciwskurczowego saltsticka, łykam i zapijam dużą ilością wody. Następnie aplikuję sobie 3 Ibupromy, a mój wzrok napotyka zdziwienie jednego z kibiców lub suporterów. Nie chcę ryzykować, że moja skontuzjowana łydka wyeliminuje mnie na trasie. Nie po to się tyle męczyłem. Zmieniam buty, zakładam pas biegowy z bidonem i rozpoczynam bieg.
Z początku jest delikatnie pod górę, częściowo biegnę, a co jakiś czas przechodzę do krótkiego marszu. Oglądam się i widzę, że zawodnicy za mną stosują tą samą strategię. Po jakiś 2-3 kilometrach zaczyna się długi kilkukilometrowy zbieg. Tu już się nie zatrzymuję tylko cały czas biegnę. Niestety zaczyna się odzywać ból w łydce, więc boję się przycisnąć. Mija mnie kilka osób, biegnę zachowawczo, mój cel to ukończyć, a nie zrobić czas. Cały czas martwię się o łydkę – byleby tylko wytrzymała. Kończy się zbieg i zaczyna długie asfaltowe podejście pod Przełęcz Karkonoską. Idę rytmicznie, tak jak to robią inni zawodnicy, których mam w zasięgu wzroku. Staram się przeliczać czas i cały czas wychodzi mi, że nie mieszczę się w limicie. Gdy teren się lekko wypłaszcza zaczynam delikatnie biec, ale sił starcza mi tylko na krótki zryw. W końcu docieram na przełęcz, tu zlokalizowany jest jedyny bufet na trasie. Pijąc pytam czy mamy szansę zmieścić się w limicie i słyszę, że damy radę na pewno, bo dalej jest już łatwo. Dostaję kopa i ruszam dalej. Tuż przed schroniskiem Samotnia jest rozstaj dróg, widzę, że zawodnik przede mną poszedł prosto. Coś mi nie gra więc zatrzymuje się i rozglądam, nie ma żadnego oznakowania. Rzucam krótkie „k…. wa”, po czym słyszę od turysty obok „do Śląskiego Domu w prawo”. Dziękuję i idę kamienistym szlakiem w górę. Krzyczę też do tego zawodnika, że źle poszedł. Szlak prowadzi przez kilkaset metrów pod górę, po czym się wypłaszcza i tak przez kilka kilometrów już do Śląskiego. Biegnę ostrożnie, ból w łydce cały czas doskwiera. Nadal nie jestem pewien czy mieszczę się w czasie. Pytam napotkanych turystów czy daleko do Śląskiego i słyszę, że daleko…, ale biegiem szybciej 🙂 Próbuję przyspieszyć balansując między bólem łydki i silniejszym biegiem. Wydaje mi się, że zaczynam rozpoznawać teren, byłem w Śląskim Domu kilka lat temu na Sylwestrze. Przechodzę do marszu będąc pewien, że już za chwilę Śląski. Niestety mylę się i wychodząc na kolejny grzbiet widzę, że jeszcze spory kawałek. Podrywam się biegnę, ale jestem coraz bardziej pewien, że mam zapas czasu. W końcu widzę Śląski Dom, tuż przed nim punkt kontrolny i czekający Dominik. Razem ruszamy na Śnieżkę – wymóg organizatora jest taki, że zawodnik na Śnieżkę musi wejść asekurowany przez suport. Mam ponad pół godziny zapasu, wiem, że już nic mnie nie powtrzyma przed ukończeniem. Domin zagrzewa mnie do walki i toruje mi drogę wśród tłumu turystów. Z góry schodzą zawodnicy, którzy ukończyli przede mną dopingując mnie i mówiąc, że już ostatnia prosta. W końcu jestem na szczycie. Koniec męczarni!
Rozglądam się i nie widzę mety. W końcu dostrzegam samochód i dwóch gości. Dobiegam do nich i krzyczę z radości! Medal na szyję, woda i Enervit, gratulacje, zdjęcia i uściski. Po chwili jeden z członków obsługi mówi „przejdź jeszcze przez czujnik, żeby wyłączyć czas” (sic!). To jedna z wielu wpadek organizatora, choć ta minuta czy dwie nie mają większego znaczenia. Czuję radość i nic nie jest w stanie wpłynąć na to uczucie.
Wchodzimy z Dominem do baru, przebieram się w suche ciuchy i odpoczywam w grupie innych zawodników. W końcu ruszamy w dół do Śląskiego Domu, gdzie czeka na nas posiłek i pamiątkowe zdjęcie. W drodze spotykam podchodzących zawodników, którym zabrakło czasu, żeby się zmieścić w limicie. Dla siebie i dla własnej satysfakcji idą dalej na szczyt, już bez numerów. Jest mi przykro i żal, że im się nie udało, chciałbym się z nimi podzielić rozpierającym mnie uczuciem.
Podsumowując w liczbach. Z czasem 7:53h zająłem 56 miejsce na 66 osób, które ukończyły zawody i 72, które wystartowały. Patrząc na poziom mojego wytrenowania i kontuzje to bardzo dobry wynik. Bardzo dobrze poszło mi pływanie, z wody wyszedłem 35. Dystans na pływaniu był dłuższy niż zakładane 1900 metrów, według różnych źródeł wynosił między 2500 a 2800, bo statek robiący za boję nawrotową dryfował 🙂 Mój GPS pokazał 2400 i chcę wierzyć, że to wiarygodny pomiar. Jeżeli przepłynąłem ponad 2500 to znaczy, że zrobiłem niesamowity czas i muszę odszczekiwać przed trenerem żale na mój brak progresu 🙂
Z kolei na rowerze dopiero przekonałem się co oznacza dobry sprzęt. Wcześniej wydawało mi się, że moja stara wysłużona szosa jest wystarczająca, ale widziałem z jaką łatwością mijają mnie inni zawodnicy. I nie była to kwestia niedotrenowania, choć tak jak napisałem wcześniej słabo się przygotowałem. Porównując przygotowania do triathlonu w Gdyni rok temu, przebiegłem w okresie ostatnich 6 miesięcy tylko niecałe 200 km w porównaniu do 300 w 3 miesiące przed Gdynią. Na rowerze zaś przejechałem tylko 400 km, w porównaniu do prawie 2000 rok wcześniej. Ale za to byłem na kilku wyjazdach skiturowych i spędziłem tydzień na wspinaniu w Chamonix 🙂
Na koniec krótka refleksja. Karkonoszman nie jest tak ekstremalny, jakby się wydawało 🙂 Pływanie było bardzo przyjemne, woda nawet dość ciepła. Rower do pokonania, jakby nie było udało mi się przejechać na moim przedpotopowym sprzęcie. Do tego okazało się, że miałem gumę i wygląda na to, że końcówkę zrobiłem na flaku. Trasa biegowa w sumie poza podejściem na Przełęcz Karkonoską i końcówką na Śnieżkę dość płaska i łatwa. Myślę, że suport na tych zawodach jest niepotrzebny, nie korzystałem z żadnej pomocy od Dominika, poza przygotowaniem moich rzeczy po wyjściu z wody. Tak więc nie taki diabeł straszny… 🙂 Jakby ktoś się zainspirował tym tekstem, to niech się nie boi i napiera na edycję w przyszłym roku. A ja mam nadzieję na kolejny cel czyli Norsemana lub Swissmana – o ile tylko uda mi się wygrać w losowaniu 🙂
PS. Ogromne podziękowania dla Dominika za bycie moim suporterem – dzięki za cały wyjazd, wsparcie i wspólne świętowanie na Śnieżce!!!!!
PS2. Oczywiście mimo planu, w niedzielę nie byłem w stanie się ruszać i nie pojechaliśmy na downhill. Moja zjazdówka zaliczyła tylko wycieczkę w jedną i drugą stronę 🙂