Trawers Mt. Blanc, czyli jak ładnie wejść na Dach Europy

Autor: Maciej Bazała

Sierpień 2002: Chamonix – Montenvers – Mer de Glace – Vallee Blanche – Midi Plateau – Mt Blanc du Tacul – Mont Maudit – Mont Blanc – Vallot – Grands Mulets – Lodowiec Bossons – Plan d’Aiguille – Chamonix.

Założeniem wycieczki było wejście na szczyt Mt Blanc i zejście inną drogą bez korzystania z kolejek i bez spania w schroniskach.

Wyjechaliśmy we czwórkę: Marta Oleszczuk – KW Warszawa, przykład absolutnego urzeczenia górami, Marcin Małachowski – niezrzeszony, choć od lat zapalony turysta wysokogórski (uprzedzając pytania: NIE ma nic wspólnego ze znaną firmą ze Śląska i NIE będzie załatwiał puchów po znajomości…), Michał Bazała – mój stryjeczny brat, obiecujący fotografik i łowca pięknych ujęć – wszystkie foty w tym sprawozdaniu są jego autorstwa. Wreszcie ja, piszący te słowa, reprezentant UKA, pod którego to klubu egidą odbył się wyjazd.

Podróż – wiadomo – trwała 20 godzin dzielnym poldkiem, ale czy to długo, skoro pociągiem pośpiesznym jedzie się w Tatry z Torunia niemal pół doby?
Na miejscu trochę nas sponiewierało – temperatura 10oC, pada już od czterech dni i padać będzie nadal, słynnych gór nie widać ani kawałeczka – nawet na dłuższy spacer wybrać się nie można. Nasze życie ograniczało się do namiotów, wina z serem, myślenia o chłopakach na Dru i oglądania Chamonix. Nigdy w życiu nie spędziłem tyle czasu na siedzeniu w sklepach wspinaczkowych – na samej głównej ulicy jest ich kilkanaście, A my mieliśmy zaplanowane zakupy…

Wreszcie, zgodnie z prognozami, wypogodziło się czwartego dnia i mogliśmy ruszyć. Najpierw lasem wznosimy się ścieżką wzdłuż kolejki zębatej (zupełnie jak na Gubałówkę, tylko że tamta jest linowo-torowa…) do Montenvers. Wciąż nie widać wysokich, ośnieżonych szczytów – idziemy przecież wzdłuż muru Igieł, który zasłania masyw Mont Blanc. Praktycznie aż do momentu wejścia na taras widokowy hotelu Montenvers wyczekujemy na pierwszy kontakt wzrokowy z przepychem Alp. Tym wspanialsza, bo bardziej wyczekana, jest oślepiająca biel śniegu, ciągnąca się po horyzont wstęga Morza Lodu, słynne Petit Dru na pierwszym planie, a w oddali przyczajone, groźne ogromem północnej ściany, posępne ciągłym cieniem, Grandes Jorasses. W dole, na lodowcu, mrowią się ludzkie postacie – czy oni wszyscy idą do góry? Czy będą kolejki, jak na Giewont, już od samego początku? Szybko schodzimy po drabinkach na powierzchnię Mer de Glace (via ferrata) i tu okazuje się, że to przewodnicy z klientami, sporymi grupami młodzieży, która dobrze się bawi, przechodząc podstawowy kurs lodowcowy – ćwiczą wydobywanie ze szczeliny, asekurację podczas wspinaczki w lodzie, posługiwanie się sprzętem… Na szczęście tylko kilka grup idzie dalej. I my zakładamy raki, ruszamy w górę lodowca. Cel na dziś: schronisko Requin po południowej stronie Igieł.

Teren początkowo wznosi się łagodnie, mijamy po lewej Drus, wreszcie na wysokości Aiguille Verte i schroniska Envers des Aiguilles skręcamy na zachód w odnogę Mer de Glace, prowadzącą ku przełamaniu górnego piętra lodowca – Glacier du Geant. Jeszcze kilkadziesiąt minut i stajemy w miejscu, gdzie drogę zagradza niezwykle uszczeliniony i stromy lodowiec – tu należy podejść pod skały południowych ścian Igieł i odnaleźć początek via ferraty, która prowadzi do schroniska. Drogę znaczą kopczyki zbudowane z kamieni i szczątków ekwipunku narciarskiego – złamanych nart, pogiętych kijów… Wysoko na skałach, namalowany farbą znak, wskazuje początek wspinaczki. Nasz zespół, wprawiony przejściami Orlej Perci, sprawnie pokonuje ten ostatni etap i wreszcie stajemy przy schronisku Requin (czyta się „rekę” – wiem z doświadczenia, bo gdy zapytałem schodzącego Francuza o drogę do schroniska „rekin”, to on dopiero po dłuższej chwili zastanawiania się wpadł: „aaa, rekę”…), na wysokości 2516 m. Powoli zapada zmierzch. Na wprost Grań Rochefort i Ząb Giganta, za nami Ząb Rekina, po prawej górna część przełamania Lodowca Giganta – ostatnia przeszkoda na drodze do Białej Doliny – ale to dopiero jutro. Tymczasem coś gotujemy, a chatar wskazuje nam drogę do odległego o 5 minut miejsca biwakowego. Nocleg w schronisku dla członków CAF – jedyne 8 €! Czyli taniej, niż w Morskim Oku. My jednak nocujemy na dworze. Niestety, właściwe miejsce biwakowe jest już zajęte przez Anglików – może to i dobrze, bo do złudzenia przypomina prasłowiańskie groby skrzynkowe.

Noc minęła we względnym komforcie; nie rozstawialiśmy nawet namiotu – przykryliśmy się tylko tropikiem. Żadne chmury nie mąciły nocnego nieba, gwiazdy świeciły pięknie i mocno, a jednocześnie nie błyszczały zbyt intensywnie – tak, jak to ma miejsce przed burzą (tak przynajmniej uczył wielki Bonatti). Wreszcie wstał kolejny słoneczny ranek.
Teraz małe śniadanie na słońcu przed schroniskiem i podpowiedź: nie należy schodzić z powrotem po drabinkach, lecz po prostu wtrawersować ze skał, na których leży schronisko, w lodowiec, nie tracąc w ten sposób wysokości. My tego błędu nie popełniliśmy, ale ludzie mają różne pomysły…
Dalej droga wiedzie labiryntem szczelin, w stromym terenie, gdzie łatwo zgubić drogę. Należy trzymać się ogólnej zasady, wedle której nie należy iść pod skałami wyrastających turni, lecz raczej środkiem lodowca. Po prostu trzeba patrzeć na mapę, gdzie naniesiona jest schematycznie ścieżka i nie zbaczać ze szlaku. Dwukrotnie odstąpiliśmy od tej zasady, idąc za najwyraźniejszymi śladami i dwukrotnie myliliśmy drogę. Trzeba było wracać, lawirować… – straciliśmy w ten sposób 3 godziny! Wreszcie, nie bez przygód, które mogły być niebezpieczne (patrz: Marta na zdjęciu), stanęliśmy na Lodowcu Giganta. Jeszcze kilka godzin wędrówki przez ogromne, białe przestrzenie, wśród oślepiającego blasku słońca i stanęliśmy u stóp Mont Blanc du Tacul. Słońce chowało się za granią, momentalnie temperatura spadła poniżej zera. Postanowiliśmy rozbić namiot właśnie tu, o krok od słynnego Filara Gervasuttiego. W dali jaśniały wspaniale czerwonym światłem szczyty Grani Rochefort z Zębem Giganta. Jeszcze tylko szybkie zjedzenie kaszki kuskus (żeby nie zamarzła!), sesja zdjęciowa i spać. W cztery osoby w namiocie trzyosobowym jest dość ciepło.

Poranek. Dzień trzeci. Wiemy, że dziś się nie napinamy – chcemy cały dzień spędzić na Midi Plateau ( 3500 mnpm). Po 3 godzinach od wyruszenia siedzimy sobie spokojnie w najbardziej komercyjnym schronisku Alp – Cosmiques. Tu nocleg z wyżywieniem kosztuje 46 €. Mają też taras z widokiem na pierwszy etap ostatniego dnia wspinaczki na Mont Blanc – podejście stokiem śnieżnym na Mont Blanc du Tacul. Widzimy wydeptaną ścieżkę; zgadujemy, że nietrudno będzie znaleźć drogę. Tym spokojniej odpoczywamy, jemy (można gotować na tarasie!). Schronisko w tak pogodny dzień jest puste, my skwapliwie chowamy się w środku przed słońcem, które w ostatnich dniach prześwietliło nas na wylot. Po prostu pełna aklimatyzacja. Prognozy pogody na najbliższe 4 dni są wspaniałe. Szczęście nam sprzyja. Wczesnym wieczorem zeszliśmy na Plateau i rozbiliśmy namiot – jeden z około 50… Prawdziwa alpejska wioska! Jeszcze tylko wejść do śpiwora i nastawić budzik na 2:00 w nocy… Już prawie spałem, gdy dobiegły mnie rozentuzjazmowane wołania Michała, że musimy koniecznie wyjść i zobaczyć TO. Podobno super zachód słońca, nad chmurami itd. Eee, fotograf – pasjonat, wyczulony na doznania wzrokowe i te jego wieczorne sesje… Wolałem spokojnie spać-jutro ciężki dzień-odburknąłem coś mało finezyjnego i przewróciłem się na drugi bok. Powiem tylko jedno: teraz, po obejrzeniu slajdów, żałuję, że nie ruszyłem się wtedy z namiotu.

Budzik. Dzień szczytowy. Wychodzę ze śpiwora w przekonaniu, że będę jednym z niewielu, którzy zdecydowali się na tak wczesna pobudkę. Wystawiam głowę i… 600-metrowym stokiem przed nami wije się wąż świateł czołówek – 100? 200? Drugie tyle na Plateau. Gdy w końcu wyruszamy o 3 w nocy, jesteśmy w końcu drugiej połowie peletonu… Wiedziałem, że będzie dużo ludzi, ale to przerosło moje wyobrażenia…
Nasza droga to tzw. Trois Mont Blanc (PD+) – najpiękniejsza i najciekawsza (wchodzi się niemal na wierzchołki dwóch czterotysięczników) z turystycznych, ale też najdłuższa i najtrudniejsza technicznie.
Szybko pokonaliśmy pierwszy odcinek trasy i za ramieniem Mont Blanc du Tacul ukazał nam się dalszy ciąg drogi: wielki śnieżny kocioł, rodzaj dolinki; a po jej przeciwnej stronie czekała na nas przełęcz w grani szczytowej Mont Maudit – Col Maudit (4354 mnpm). Dwa skupiska światełek wskazywały, czego później doświadczyliśmy, newralgiczne punkty drogi – „wąskie gardła”. Po przetrawersowaniu dolinki, łukiem, zboczami (należy to zrobić szybko, pamiętając, że właśnie tu, w 1957,w obrywie seraków, zginął Wawrzyniec Żuławski, idący z pomocą Stanisławowi Grońskiemu) doszliśmy w miejsce, gdzie najłatwiej było przekroczyć szczelinę brzeżną. Przed nami, w kolejce, ok. 20 osób… Większości z nich, z braku doświadczenia, te kilka ruchów w przewieszonym nawisie śnieżnym zabrało wiele czasu. Nam uciekały cenne minuty… Pokonawszy te przeszkodę, po 200 metrach znów musieliśmy stanąć – 50 metrów do Col Maudit – kluczowy odcinek drogi – stok śnieżno-lodowy o nachyleniu 40 – 60 0. Sytuacja następująca: dwa zespoły zjeżdżają, trzy schodzą, trzy podchodzą… Wszyscy depczą sobie po głowach i zwalają na siebie bryły lodu… To jedyne miejsce, w którym warto mieć kask. Przydadzą się też śruby lodowe (mieliśmy dwie) i pętle. Na skałkach w połowie stoku są pętle i haki. Dysponując podstawową wiedzą z zakresu asekuracji w zimie, można to miejsce pokonać zupełnie bezpiecznie, nawet mając w zespole osoby niezajmujące się wcześniej wspinaniem.

Na Col Maudit po raz pierwszy widzimy wreszcie Mont Blanc! Wcześniej, przez całą drogę, jest zasłonięty innymi górami. Imponujące… ogromny masyw.
Teraz trawersujemy stromym stokiem śnieżnym na przełęcz Col de la Brenva (4303 mnpm). Stąd, po krótkim odpoczynku, ruszamy w ostatni etap podejścia – rozległymi polami śnieżnymi kopuły szczytowej – ok. 500 m deniwelacji. Wyraźnie odczuwamy wpływ wysokości. Znacznie obniża się nasza tolerancja wysiłku fizycznego, poruszamy się zrywami. Odpoczywamy ciężko dysząc. Wreszcie szczyt – 4808 mnpm – ma postać szerokiego grzbietu, który przechodzi dalej w ostrą grań zejściową. Opisywanie widoku nie ma sensu, ponieważ, drogi czytelniku, sam musisz się z nim zapoznać, jeżeli nie stanąłeś jeszcze na naszej Górze. Dość napisać, że przy tej pogodzie, jaką mieliśmy, Matterhorn był widoczny jak na dłoni, za nim coraz dalsze łańcuchy górskie… Na szczycie nie zabawiliśmy długo. Rozpoczęliśmy zejście – na szczęście największe tłumy już się przewaliły i nie mieliśmy problemu z wymijaniem się na ostrej grani (warto być związanym liną!). O 17:00 byliśmy przy schronie Vallot (4362 mnpm). Tu postanowiliśmy zabiwakować. Pierwotnie chcieliśmy spać w środku, ale po pierwsze był już komplet, a po drugie – ohydne warunki sanitarne spowodowały, że raz jeszcze rozstawiliśmy namiot. Schron pełen był śmieci, śmierdziało okrutnie. Na ścianie duży czerwony przycisk do wezwania śmigłowca, a w rogu drzwi do kabiny toalety. Na szczęście nie musiałem z niej korzystać, ani nawet jej oglądać – podobno potworność. Otoczenie schronu także jest strasznie zanieczyszczone.

Wreszcie jednak stanął namiot – szybko weszliśmy do śpiworów, jeszcze paracetamol i ibuprofen (nie czuliśmy się najlepiej) i spać. Już o 3 w nocy zbudziły nas głosy podchodzących na wierzchołek, my jednak dalej wypoczywaliśmy. Postanowiliśmy być konsekwentni co do rekreacyjno-krajoznawczego charakteru naszej wycieczki (pewność co do utrzymania się dobrej pogody!). Wstaliśmy dopiero ze słońcem. Po spakowaniu się ruszyliśmy w kierunku Dôme du Gouter. Nie dochodząc do tego szczytu (a raczej bałuchy) skręciliśmy w prawo, w kierunku Chamonix. Łagodnym łukiem osiągnęliśmy ramie Dôme, opadające dalej stromą grzędą śnieżną. Nią w dół do podstawy skał, na których leży schronisko Grands Mulets (3051 mnpm). Z użyciem poręczówek kilkanaście metrów w górę do schroniska.

Grands Mulets to bardzo przyjazne miejsce, głównie dzięki osobowościom dwóch gospodarzy. Chłopcy po trzydziestce, wyluzowani, empatyczni. Od razu dostaliśmy wrzątek, poprosiliśmy też o jedzenie za 12 € (tyle nam zostało w gotówce). Ku naszemu zdziwieniu przynieśli dwie miski wypełnione puree ziemniaczanym i gulaszem. Wystarczyło dla wszystkich. Miło się z nimi rozmawiało, opowiadali o różnych ciekawych i zabawnych zdarzeniach, po prostu atmosfera rodziny ludzi gór. Brakuje tu tylko na ścianie nalepki UKA (niech ktoś naprawi to niedociągnięcie).

Wreszcie ruszyliśmy w dół – tym razem z zamiarem dojścia do Chamonix wczesnym wieczorem. Poniżej schroniska pierwsza przeszkoda – Jonction, czyli miejsce, gdzie rozdzielają się lodowce Bossons i Taconnaz. Tu, przez labirynt szczelin i seraków ścieżka zaprowadziła nas w kierunku Plan de l’Aiguille, przez co odstąpiliśmy od pierwotnego planu zejścia grzędą Montagne de la Côte. Dobrze się jednak stało, bo mieliśmy okazje przejść skalną ścieżkę (po zdjęciu raków i rozszpejeniu się na brzegu lodowca, oczywiście) wzdłuż stoków Midi. Wreszcie stanęliśmy na Planie, a stąd zeszliśmy szlakiem wzdłuż starej kolejki na Midi, obok wjazdu do Tunelu Mont Blanc, aby skończyć wędrówkę przy szpitalu. Stąd już tylko chwila na kemp. Jeszcze wesoły wieczór w miasteczku, filmy wspinaczkowe, wino, a już następnego dnia trzeba było wracać do Polski.
Wyjeżdżamy z postanowieniem: my tu jeszcze wrócimy!

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  • choć niektórzy podróżują stopem lub wybierają wariant pociąg + autobus, to najwygodniej samochodem: przez Zgorzelec, Niemcy, Szwajcarię (konieczny zakup winiety na granicy) i Martigny (wysoka przełęcz!) lub z okrążeniem masywu Mont Blanc, przez Genewę i autostrady francuskie (płatne!). Koszt dojazdu to około 1000zł, co rozkłada się na liczbę pasażerów.
  • na miejscu zatrzymujemy się na kempingu – droższym z prysznicami, pralkami i wszelkimi wygodami lub tańszym – na podwórku u gospodarzy, którzy oferują trawę, podstawowe zaplecze sanitarne i opiekę nad samochodem (druga opcja: opłata za samochód: 1,2€ za namiot: 2,4€ za osobę: 2,4€ – ceny przybliżone). My zapłaciliśmy, spędziwszy tu 3 noce i zostawiwszy samochód, ok. 60 zł od osoby. Kemp komercyjny jest 2 razy droższy.
  • my na całą wycieczkę potrzebowaliśmy 5 dni. Dla „normalnego” turysty jest to do zrobienia w 3 dni, przy założeniu, że nie traci czasu na lodowcu, wstaje w nocy i wykorzystuje „betony”, nie robi dłuższych przerw po drodze, a w dniu szczytowym, po starcie z Midi Plateau, i osiągnięciu wierzchołka, schodzi aż na sam dół (jest to możliwe). Nie wspominam tu o rekordzistach, którzy wbiegli z Chamonix na Mont Blanc w 4 godziny.
  • należy zawsze brać pod uwagę, że choć jest to góra technicznie łatwa do zdobycia, to w razie załamania pogody może stać się śmiertelną pułapką. Nie można lekceważyć żadnych ostrzeżeń meteo.
  • sprzęt: dobre buty (nie muszą być to plastiki), raki, w których można się wspinać techniką frontalną (najlepiej z dwiema parami zębów atakujących), odzież tylko polarowa (żadnej bawełny) i przeciwwiatrowa, ewentualnie mała kurtka puchowa, konieczne ciemne okulary (możliwie lodowcowe), krem, uprząż, lina, jeden czekan (lepiej z tych cięższych, aby można było go wbić), karabinki zakręcane, kilka taśm i pętli, 2 ekspresy, 2 śruby lodowe (noszone przy uprzęży, a nie w plecaku).
  • apteczka: nie ma sensu branie przenośnego szpitala, bo w razie większych problemów można wezwać śmigłowiec. Warto mieć leki przeciwbólowe i przeciwzapalne (aspiryna, paracetamol, ibuprom), chemioterapeutyk w razie wystąpienia niezbyt silnych dolegliwości o charakterze zatrucia pokarmowego (nifuroksazyd – poważne zatrucie nas zdyskwalifikuje), leki przeciwwymiotne (metoklopramid), witaminy, jałowe gaziki + bandaż, plaster z opatrunkiem, krople do oczu, folię NRC.
  • zakupy: ceny w sklepach wspinaczkowych w Chamonix są porównywalne z tymi w Polsce, ale wybór jest znacznie większy. Często można trafić na promocje, wyprzedaże, czy używany sprzęt w dobrej cenie. Dodatkowo, jeżeli kupimy towar za odpowiednią sumę pieniędzy (w zależności od sklepu 250 – 300 €), to istnieje możliwość odzyskania podatku VAT – trzeba poprosić sprzedawcę, on wtedy wystawia kwity, które należy podstemplować na granicy Unii Europejskiej (my to zrobiliśmy przy wjeździe do Polski). Następnie dokumenty te wysyłamy pocztą do sklepu, a po pewnym czasie (1-3 miesiące) na nasze konto spływa zwrot podatku. Namawiam wszystkich na kupowanie w Chamonix!